OPIS:
Celem projektu było przygotowanie nowej perspektywy badania uczestnictwa w kulturze oraz nowego sposobu działania w kulturze w środowisku wiejskim. Rozpoznania i doświadczenia z realizacji tego projektu miały przede wszystkim pozwolić uchwycić oddolny sposób inicjowania i aranżowania działań kulturalno-rozwojowych.
REALIZACJA: Mazowieckie Centrum Kultury i Sztuki oraz Narodowe Centrum Kultury Partnerzy: Stowarzyszenie "Katedra Kultury", Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej UW
LOKALIZACJA: Broniów, Ostałówek
CZAS TRWANIA: 2011 r.
BADACZE: Koordynacja: Tomasz Rakowski, Ewa Chomicka, Zuzanna Naruszewicz. Zespół – Kolektyw Terenowy: Julia Biczysko, Ewa Chomicka, Piotr Cichocki, Aleksandar Ćirlić, Maja Dobiasz, Jarek Kaczmarek, Zuzanna Naruszewicz, Dorota Ogrodzka, Paweł Ogrodzki, Agnieszka Pajączkowska, Agata Pietrzyk, Tomasz Rakowski, Pola Rożek, Sebastian Świąder, Współpraca: Agata Bielska, Piotr Bielski, Gwidon Cybulski, Elżbieta Jabłońska, Joanna Kubicka, Katarzyna Kułakowska, Magdalena Lipska, Alicja Rogalska, Łukasz Skąpski, Bartłomiej Szczypior, Wojtek Ziemilski, Kamil "Uno" Żurawski.
ADRESAT: Animotorzy, artyści, etnografowie, instytucje badawcze i animacyjne
NARZĘDZIA STOSOWANIE: Zdjęcia, filmy
NARZĘDZIA WYGENEROWANE: Zdjęcia, filmy
WWW: http://www.nck.pl/
Tomasz Rakowski: „Etnografia…” jest kontynuacją działań prowadzonych przez grupę badaczy – Kolektywu Terenowego. Przed „Etnografią…” realizowaliśmy projekt „Prolog. Nierozpoznane wymiary rozwoju kulturalnego” tworzony we współpracy z Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki. T.R.: To był pierwszy projekt badawczy, ale już wcześniej odwiedziłem tamte okolice. Źródłem obu tych projektów były warsztaty etnograficzne, które prowadziłem dla studentów Instytutu Kultury Polskiej. To były bardzo intensywne badania. Żyliśmy wtedy z mieszkańcami miejscowości, w których pracowaliśmy. Powstała wówczas książka Lokalnie: animacja kultury/community arts, w której po raz pierwszy opisaliśmy rezultaty takich badań. W tym czasie zacząłem też myśleć o robieniu badań etnograficznych w połączeniu z animacją kultury. Po zrealizowaniu tych warsztatów nawiązały się relacje między grupami badaczy, którzy tam przyjeżdżali, a ludźmi na miejscu. Coraz więcej poznawaliśmy, wiedzieliśmy, rozumieliśmy. I stopniowo zaczęły w odwiedzanych przez nas miejscowościach powstawać projekty animacyjne realizowane przez moich studentów. Jeden nazywał się „Miejsce wspólne”, a drugi „Trzy bieguny”. Pamiętam, że przejście od wiedzy etnograficznej do wiedzy animacyjnej było bardzo problematyczne, bo wcześniej nikt tego po prostu nie robił. Cały czas miałem poczucie, że bardzo bym chciał przejść w stronę animacji, ale to jeszcze nie był ten moment. Po kilku latach warsztaty się zatrzymały, a członkowie naszego Kolektywu Terenowego, którzy działali w różnych środowiskach twórczych, zajmujących się praktykami teatralnymi czy edukacją kulturową, dojrzeli, zdobyli doświadczenie i stali się wyedukowanymi kulturoznawcami i animatorami. Wtedy otrzymaliśmy zaproszenie do badań od Mazowieckiego Centrum Kultury i Sztuki. Powstał projekt Shortcut/Cięcie. Poza badaniami i animacją projekt zawierał też element sztuki współczesnej, która ma w sobie coś wspólnotowego, partycypacyjnego. Jednak wszystkie nasze pomysły były jedynie założeniami, bo z naszych ustaleń powstać miała inna, eksperymentalna forma etnografii związana z tzw. badaniami w działaniu, animacją, działaniem za pomocą narzędzi sztuki, wraz z artystami, których zaprosiliśmy. Mam wrażenie, że w konsekwencji powstała nowa forma animacji, która jest bardzo mocno zmieniona przez to, co etnograficzne i koncentruje się na tym, co wartościowe i przewidywalne w lokalnej kulturze. Ta nowa forma animacji jest także w dużej mierze zmieniona przez pracę artystów, którzy wchodzą w badania z charakterystyczną dla siebie krytyką, wrażliwością i wyobraźnią, i momentami są naprawdę bardziej trafni w formułowaniu wniosków niż doświadczeni etnografowie czy animatorzy. Mimo, że początkowo może się to wydawać trudne, współpraca z ludźmi z różnych środowisk daje świetne efekty w projekcie. Sądzę, że wpływa to też na samą sztukę, która się zmienia poprzez właśnie to, co etnograficzne, animacyjne. Wydaje mi się, że dla każdego z artystów, którzy z nami pracowali to była ważna droga, która tak naprawdę ich jakoś przekształciła, zmieniła. Sztuka, którą tworzyli podczas badań różni się od tej tworzonej w ramach jakiejś rezydencji. Zatem działania w ramach „Prologu…” zapoczątkowały badania w okolicach Szydłowca?
Dlatego, że podczas badania mieli bezpośredni kontakt z jej odbiorcami?
T.R.: Tak. Zaproszeni artyści weszli w świat tych ludzi, mieszkańców Broniowa i Ostałówka. Po pewnym czasie ten świat tworzył już wspólnotę mieszkańców z etnografami, animatorami, artystami, a zatem wszystkimi, którzy byli określani przez badanych jednym słowem – „studenci”. Nieważne czy w terenie była znana artystka, czy animator: wszyscy byliśmy „studentami”. Sądzę, że dla mieszkańców to był bezpieczny termin na coś, czego nie można dokładnie nazwać czy skategoryzować. Dla nas samych problemem było określenie, co my tam właściwie robimy: początki były bardzo trudne. Nie wiedzieliśmy, czego się do końca spodziewać, co się wydarzy. Kiedy minął początkowy okres trudności i oswajania, zaczęły następować wydarzenia, które nas zaskakiwały. Sposób uczestnictwa mieszkańców w zorganizowanych działaniach, rozmowy po koncercie bluesowym w świetlicy, otwarcie wystawy o myślicielach społecznych: wszystkie te sytuacje były bardzo intensywne i twórcze.
Czy budowaliście twarde ramy, czy raczej wyszliście z założenia, że będziecie je budować w terenie? Jak dużo miejsca zostawiliście sobie na zaskoczenia?
T.R.: Od początku zakładaliśmy, że ramy będziemy tworzyć na miejscu. Sądzę, że bardzo ciekawe by było pokazanie, w jaki sposób pomysły na projekty wyewoluowały od początku, od pierwszych odwiedzin Ostałówka i Broniowa, przez kolejne tam przyjazdy, a później rozwijanie pomysłów wraz z mieszkańcami i mieszkankami. Doskonale widać to na przykładzie projektu Doroty Ogrodzkiej o pannach młodych, który nie mógłby powstać bez wcześniejszego nawiązania relacji z mieszkankami i rozbudzić spontaniczność. Nigdy nie było tak, że przed jakimś wydarzeniem siadaliśmy i planowaliśmy wszystko, żeby dobrze wyszło. Poza tym, kategoria, że coś ma „wyjść” nie jest odpowiednia, bo przecież chodzi o relację z ludźmi, o zbudowanie pewnego wydarzenia „w” ludziach, a nie „dla” ludzi. Przy czym mówiąc o „ludziach” mam na myśli też nas, badaczy: nie chciałbym wszystkich dzielić na widownię i tych, którzy działają, broń Boże. To jest wspólny proces.
Jaka jest wartość łączenia animacji z badaniami społecznymi?
T.R.: Część ludzi, animatorów kultury, ma niebywale rozwiniętą wrażliwość etnograficzną, ale swoje działania traktuje jako proces twórczy, a nie służący późniejszej analizie treści kulturowych, na które się natknęli. Są też tacy, którzy priorytetowo traktują prowadzenie badań. Jednak w badaniach w działaniu takie podziały na badaczy i animatorów są sztuczne: każdy jest trochę tym i trochę tym. Istotą tych badań jest połączenie tych dwóch elementów. Kiedy decydujemy się na projekt w ramach konwencjonalnej etnografii, czy badań społecznych, które na marginesie też mogą przynieść dużo wiedzy, to musimy być przygotowani, że on generuje inne relacje miedzy ludźmi. Badania w działaniu odkrywają nieodkryte do tej pory pola interakcji, pola tego, co kulturowe i społeczne. Nie może jednak zabraknąć w badaniach elementu etnograficznego, który wnosi realne, poddane naukowemu weryfikowaniu wnioski. Ważne jest, by konstruując i realizując badania stać na obu nogach jednocześnie – animacji i etnografii.
Czy nie myśleliście o tym, by podzielić zespół na badaczy w terenie i piszących raport? Na ile ważne jest w takich badaniach dążenie do obiektywności?
T.R.: W metodologii, z którą się identyfikuję, czyli metodologią antropologii rozumiejącej, nie ma czegoś takiego, co by było obiektywne. Właściwie każdy proces jest subiektywny, bo jest skierowany do kogoś, rozgrywa się w jakiejś interakcji, a dopiero potem jest obiektywizowany. Podczas pracy w terenie normalne jest, że wchodzi się w relacje, wspólnie coś przeżywa. Później jednak następuje moment, że przechodzi się na poziom akademicki i zaczyna się tę relację i przeżycia obiektywizować i traktować je jak dane, którymi później można obracać, żonglować.
Nie zgadzam się z podziałem na etnografów i autorów raportu. Przejście w stronę tak maksymalnie zobiektywizowanego stanowiska powoduje dla obu stron sytuację schizofreniczną, bo z jednej strony, szczególnie w etnografii, tworzymy relacje, wchodzimy w sytuacje społeczne z badanymi. Z drugiej jednak mielibyśmy przejść od razu na pozycję kogoś, kto wszystko obiektywizuje. To bardzo sztuczne podejście. Przeciwko takiemu antyspołecznemu wymiarowi antropologii, pisał David Moss w artykule „On the social anthropology”. W naszym badaniu chodziło nam o to, żeby jak najbardziej te relacje zachować, ale nie w sposób naiwny czy wierząc w jakąś spontaniczną przyjaźń czy braterstwo, ale kontynuując interakcje i dbając o to, co się podczas nich rodzi.
Czy po zakończeniu badań utrzymywaliście kontakt z badanymi?
T.R.: Właściwie cały czas tam przyjeżdżamy. Ostatnio robiliśmy badania i działania animacyjne w dwóch okolicznych wioskach w ramach projektu „Oddolne tworzenie kultury”. Poza tym jesteśmy zlinkowani przez Facebooka, wiemy o różnych wydarzeniach, które tam mają miejsce, dzwonimy do siebie. Myślimy też o tym, żeby tam wrócić.
Czy zauważyliście z perspektywny czasu jakieś zmiany w społecznościach, w których byliście?
T.R.: Uważam, że zmiany postępują własnym trybem, czyli zmiany strukturalne, takie jak wyjazd do pracy, na uczelnię itd. Nasz projekt był w tym wszystkim naprawdę niewielkim elementem. Z perspektywy społecznej dla kogoś ważniejsze jest to, że jego rodzice złapali pracę w Holandii, czy w Niemczach niż to, że brał udział w jakimś projekcie. Mam wrażenie, że z perspektywy indywidualnej, biograficznej, wygląda to zupełnie inaczej. Sądzę, że dla wielu osób mogło to być doświadczenie w jakiś sposób formujące myślenie o tym, co wartościowe, w którą stronę chciałbym pójść w moim życiu, itd. Pamiętam, że podczas badania poznaliśmy strażaka, którego trochę się baliśmy na początku: był taki duży, zwalisty. Od innych słyszeliśmy, że czasami zachowywał się nieprzyjemnie w wioskowej społeczności. Kiedy wróciliśmy po zimie okazało się, że na miejscowym nieużytku wykosił trawę i postawił bardzo solidne bramki, które zrobił z żeliwnych rur. Innym razem dowiedzieliśmy się, że jeden z młodych radnych po naszym projekcie kupił rzutnik do miejscowej świetlicy. Powiedział mi, że znalazł w dobrej cenie na Allegro i kupił, bo miał dość ciągłego pożyczania. To nie są jednak zmiany, które ci mieszkańcy bezpośrednio będą przypisywać naszemu projektowi: to był dla nich tylko impuls, za którym idą i go realizują.
Czy w takim razie sensowne jest podejmowanie próby sprawdzenia efektywności działań animacyjnych?
T.R.: Myślę, że bardzo trudno jest sprawdzić tę efektywność. W medycynie jest coś takiego, jak jakość życia rozumiana przez dbanie o to, by ktoś był odżywiony, wypielęgnowany itd. To jednak nie są wszystkie elementy jakości życia w ogóle. Niektóre przecież trudno jest wymienić i zbadać. Podobnie jest z działaniami animacyjnymi, ich efektów nie da się zbadać bardzo dokładnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że należy przyjąć logikę, że każdy projekt jest potrzebny i przynosi efekty tylko my ich nie widzimy, więc powinniśmy robić ich jak najwięcej. Problem zasadza się na weryfikacji tego czy dane działanie było dobre czy nie, bo właściwie, kto powinien jej dokonać? Pracownik instytucji kultury? Grupa doświadczonych badaczy? Dla mnie samego trudne jest wskazanie tych najbardziej wartościowych elementów będących potencjałem jakiejś zmiany dla ludzi tam mieszkających. Sądzę, że dla nich też jest to niełatwe. Poza tym, jak dokonać takiej oceny? Poprzez pytanie mieszkańców, co wynieśli z danego projektu? Sądzę, że pewnym miernikiem mogłaby być serdeczność badanych w stosunku do nas, badaczy. To jest niesamowite, że kiedy wracaliśmy w teren badań po jakimś czasie, to często było tak, że ludzie ciekawie zerkali i mówili „znowu są ci z uniwersytetu, znowu coś się będzie działo!”. Tylko przy okazji prowadzenia badań w działaniu można chyba być witanym z takim entuzjazmem przez mieszkańców!
Trzeba jednak uważać, żeby w tego typu badaniach nie zatrzymać się na powierzchni najprostszych wspomnień, ale je analizować, przemyśleć. Często dotyczy to większych elementów, a nie tylko konkretnych rozmów, jakiś szczegółów, bo one właściwie nie oddają istoty tego, co się działo w czasie naszego projektu. Te elementy są kontekstowe i trudno do nich szybko, bez trudności dotrzeć. Sądzę, że na tym właśnie polega problem niewidzialności animacji kultury. Jest przecież tak, że coś, co jest niewidzialne może przynosić efekty, a to, co widzialne może być czymś całkowicie fasadowym, czymś, co nie generuje w badanych społecznościach żadnej wspólnotowości. Wydaje mi się, że w naszym projekcie taka wspólnota, można ją nazwać interpretacyjną, była. Pamiętam np. momenty, kiedy siedzieliśmy, pod kinem przy świetlicy wiejskiej, kiedy wyświetlany był fragment filmu Wojtka Zielińskiego: było między nami – mieszkańcami i badaczami – takie porozumienie, wspólny głos, czyli coś co jest w tym wszystkim najfajniejsze. Pomimo, że zdarza się często, wyorażam sobie, że podczas standardowej rozmowy ewaluacyjnej mogłoy zostać kompletnie pominięte. Do rozmowy o takich zdarzeniach potrzebne odpowiednie warunki.
Jakie miejsce zajmowały materiały wizualne w badaniach?
T.R.: Zdjęcia i filmy odegrały tutaj wielką rolę. Także na poziomie artystycznym, np. dzięki Łukaszowi Skąpskiemu, który wydobył niezwykłe rzeczy fotografując chłopaków w ich siłowniach czy Wojtkowi Zielińskiemu, który w swoim projekcie posługiwał się wizualnością i relacją między tym, co wyobrażone, a tym, co prawdziwe. Ogólnie rzecz biorąc, jeżeli chcielibyśmy mówić o śladach tego projektu, to poza biograficznym, o którym już mówiłem, trzeba powiedzieć o aspekcie wizualnym. Zdjęcia i filmy były czymś, z czym zostawaliśmy po badaniach. Były oczywiście także nagrania rozmów, wywiady, zapisy audio. Jednak to materiał wizualny był wyraźnym śladem, bo przecież przez trzy pierwsze lata badań w terenie nie wydaliśmy książki, nie powstawały jeszcze teksty – wszystkim, co wtedy mieliśmy były zdjęcia. Zorganizowaliśmy potem dwie wystawy: w Warszawie i Krakowie.
Powstała też książka i raport…
T.R.: Dużo myśleliśmy o tym jak je napisać. Pierwsze próby uchwycenia terenowej rzeczywistości znalazły się na blogu. Pisanie o tych badaniach było trudne, bo nie chcieliśmy czystego zapisu etnograficznego, pamiętnika, ani kolejnego raportu o animacji kultury. Raport pisałem z Ewą Chomicką. Zawierał głównie relację z tego, co się wydarzyło oraz założenia teoretyczne, ideowe. Jednak żeby opisać, na przykład, projekt Łukasza Skąpskiego o samoróbkach albo Agaty Pietrzyk o obrazie wypełnionym zdjęciami, to najpierw musiał powstać język, żeby o tym w ogóle mówić i myśleć.
Czy zdjęcia pomogły w odszukaniu bądź stworzeniu tego języka?
T.R.: Myślę, że tak. Trzeba jednak być świadomym, że zdjęcia mają też swoje ograniczenia: są formą pamiętania terenowego, notatki terenowej. Oglądając zdjęcia należy zadać sobie pytanie dlaczego uwaga jego autora nakierowana jest na coś konkretnego? Można tego uniknąć montując aparat gdzieś w okolicach głowy i nastawić go tak, by co 5 min. robił zdjęcie. My w projekcie robiliśmy jednak zdjęcia sami i to z jakiś powodów. Tymi motywacjami też bardzo się różniliśmy. Pamiętam np. że któregoś razu siedzieliśmy w autokasacji, gdzie rozbierano samochody na części. W pewnym momencie ci mężczyźni, którzy tam, na co dzień pracowali zdjęli narzutę z czegoś, na czym siedzieliśmy i okazało się, że pod spodem znajdował się piękny, wielki silnik BMW. Pomyślałem sobie wtedy, że przecież siedzimy właśnie na niezwykłych eksponatach! Dla nich jest on cenny, bo można go wstawić w jakiś inny samochód, bo non stop przekładają te silniki z samochodu do samochodu. Taki silnik miał w tamtym miejscu konkretne znaczenie. Pamiętam, że wtedy Zuza Naruszewicz wyjęła aparat i zrobiła zdjęcie tego przedmiotu z góry. To zdjęcie było dla mnie potem niesamowite, bo przypominało o tym zachwycie przedmiotem. Było niezwykle skondensowaną notatką, informacją, która wskazuje na to, że się weszło w świat tych ludzi. Kiedy to nastąpiło to nasze [badaczy] pola wizualne zaczęły się przecinać. Ten moment jest z resztą kluczowy.
Zdjęcia i filmy odsyłały badaczy do wydarzeń i wspomnień z terenu. A czy zebrany materiał wizualny był przedmiotem analizy?
T.R.: Nie, raczej nie. Używaliśmy go oczywiście jako narzędzia do analizy, ale nie badaliśmy go jako wypreparowanego materiału wizualnego. W naszym zespole była co prawda osoba – Agnieszka Pajączkowska – która się tym zajmuje na zaawansowanym poziomie teoretycznym, ale pamiętam, że swój tekst zbudowała na wywiadach i rozmowach z nami, a nie na zdjęciach.
Zdjęcia zatem pełniły rolę…
T.R.: Narzędzia działania animacyjnego. Często to wokół nich budowane było całe spotkanie. Przykładem może być działanie Wojtka Zielińskiego, polegające na robieniu zdjęć instaxem. Robienie tego zdjęcia trwało minutę, ale przygotowanie do niego około dwóch godzin. Wokół robienia zdjęcia budowała się cała interakcja, sposób pamiętania, myślenia. Te materiały wizualne były bardzo ważnym narzędziem i były pretekstem do rozmowy. Poza tym były tymi takimi „gęstymi dodatkami”, obrazowaniem tego, że przenika się do rzeczywistości innych ludzi, jak w przypadku zdjęcia silnika Zuzy Naruszewicz. Materiały wizualne miały dla nas funkcje animacyjne, artystyczne i etnograficzne.
Czy były takie wnioski czy spostrzeżenia z badań, które bezpośrednio połączyć należy z materiałem wizualnym?
T.R.: Tak. Po pierwsze to były te silniki. Poza tym, stale powracającym motywem wielu wydarzeń były krowy [śmiech]. Pojawiały się znienacka, wchodziły w obiektyw. Była taka sytuacja, że odbywało się otwarcie przystanku w Ostałówku i czekaliśmy na grupę osób, która miała dojść z drugiego końca ulicy. Szli do nas większą grupą: kilkoro dzieci, kilku animatorów, dwie panie. Do tej grupy doszedł jeszcze pan ze swoimi krowami. Tamci, którzy szli obok, jakby w ogóle nie zauważyli, że te krowy są tuż obok nich, machali do nas, krzyczeli, że idą. To było po prostu niesamowite: widzę całą grupę, z czego połowa to krowy, spieszących po prostu na otwarcie przystanku [śmiech]! One z resztą były ciągle obecne w naszych badaniach, a kiedy się pojawiają, to przynoszą własną dynamikę, są żywiołowe, nieskoordynowane, wszędzie jest ich pełno, wchodzą w obiektyw. One są takimi behavior settings, ośrodkami aktywności. Można to porównać do ośrodka krystalizacji: kiedy się schłodzi wodę i ona stoi w bezruchu, to może mieć np. -4 stopnie, ale nie jest lodem tylko wodą. Jednak kiedy chociaż w jednym miejscu nastąpi jakiś ruch, to wszystko zaczyna się nagle krystalizować. Dokładnie tak samo jest z krowami! Kiedy kręciliśmy filmy do projektu, ich autorką była Pola Rożek, to mówiłem jej o tym, że ważnym elementem naszej codzienności są krowy. Później, kiedy filmy były gotowe okazało się, że rzeczywiście pojawiały się w tych materiałach.
Jaką rolę pełniły materiały wizualne w kontekście budowania relacji z badanymi?
T.R.: Podczas tego projektu przywoziliśmy ze sobą zdjęcia i oglądaliśmy razem z tymi ludźmi. One były dla nas narzędziem do komunikowania się i pierwszym rezultatem badania, które mogliśmy im przekazać. To był też sposób na odbudowywanie i powracanie do wcześniejszych spotkań czy relacji. Zdjęcia były też dla tych ludzi ważne, bo dokumentowały jakieś wydarzenia, które były niecodzienne.
Czy w badaniu „Oddolne Tworzenie Kultury”, który realizowaliście w sąsiednich miejscowościach materiały wizualne pełnią podobną funkcję?
T.R.: Tam całe elementy nakierowane są właśnie na wizualność, np. mieszkańcy dostali od nas ramkę i musieli nią wykadrować to, co według nich, jest ładne, a następnie zrobić zdjęcie, które byłoby dla nich pocztówką. Pamiętam, że jedna pani miała taki pomysł, żeby wszystkie przedmioty, które dostała z zagranicy, poustawiać w jednym miejscu i zrobić zdjęcie. Innym projektem, nastawionym na wizualność było stworzenie drzewa genealogicznego rodu Saramagów z jednej wsi. Na płocie powiesiliśmy to drzewo ze zdjęciami poszczególnych postaci, a mieszkańcy tej wsi uzupełniali je zdjęciami przynoszonymi z domów albo tymi, które drukowaliśmy na miejscu. Myślę, że praktyka animacji kultury, szczególnie ta z lat 90’tych i realizowana w Instytucie Kultury Polskiej, bardzo często polegała na posługiwaniu się materiałami wizualnymi. Z czasem po prostu zaczęto je fetyszyzować. Zakładano, że to świetne narzędzie twórcze. Myślę jednak, że robienie zdjęć jest po postu częścią procesu badawczego. Nie chciałbym, by to narzędzie dominowało i formatowało działanie. Najpierw powinniśmy myśleć, co możemy razem z ludźmi zrobić, a dopiero potem sięgać po narzędzie.