OPIS:
Dziewięcioosobowy zespół medioznawców, socjologów i antropologów postawił sobie zadanie pokazania, jak nowe technologie zmieniają życie młodych ludzi w Polsce.
REALIZACJA: Centrum Badań nad Kulturą Popularną SWPS
LOKALIZACJA: Polska
CZAS TRWANIA: 2009 r.
BADACZE: Koordynacja: Mirosław Filiciak, Mateusz Halawa, Agata Nowotny. Zespół badawczy: Paweł Mazurek, Michał Danielewicz i Agnieszka Strzemińska, Olka Gołdys i Jacek Szejda, Paweł Mazurek i Paulina Jędrzejewska.
ADRESAT: Instytucje kultury, opinia publiczna
NARZĘDZIA STOSOWANIE:
NARZĘDZIA WYGENEROWANE: Zdjęcia badanych, zdjęcia profesjonalnego fotografa
WWW: http://www.centrumprasowe.swps.pl/osrodk...
LINK:
http://www.swps.pl/images/stories/dokumenty/RAPORT_SWPS_mlodzi_i_media.pdf
W jakim zespole realizowaliście ten projekt?
Mirosław Filiciak: Po skończeniu doktoratu miałem poczucie, że wpadłem w czarną dziurę, że trudno jest mi się uczyć nowych rzeczy, bo już się tego ode mnie tak nie wymaga. Miałem wrażenie, że wkroczyłem w etap „poklepywania po plecach”. Miałem potrzebę zrobienia czegoś twórczego. Stworzyliśmy razem ze znajomymi sieć osób zajmujących się Internetem w różnych miastach w kraju. Spotkaliśmy się kilka razy, jednak, kiedy narodził się pomysł na ten konkretny projekt okazało się, że trudno go będzie realizowac międzymiastowo. Doszliśmy do wniosku, że jeżeli badanie ma być sensowne i łączyć w sobie różne perspektywy to musimy jednocześnie pracować i spotykać się, a to nie byłoby możliwe, jeżeli nie mieszkalibyśmy blisko siebie. Już w trakcie realizacji badań okazało się, że rzeczywiście spędzaliśmy ze sobą bardzo dużo czasu, że mnóstwo energii poświęciliśmy na wspólne burze mózgów wokół różnych wątków, że polecamy sobie różne lektury. W pewnym sensie to by projekt samokształceniowy.
Czy podział pracy w Waszym zespole był jasny od początku? Dzieliliście się zadaniami?
M.F.: Od początku mieliśmy obawę związaną z łączeniem doświaczeń z terenu i dużego zaangażowania w badania z pisaniem raportu końcowego. Innymi słowy, że w raporcie będziemy mieć konflikt pomiędzy narracjami budowanymi przez badanych a próbami ich krytycznej analizy. W związku z tym postanowiliśmy się podzielić w ten sposób, że część z nas przeprowadzi badania terenowe, a część napisze raport. W praktyce wyglądało to tak, że dwójki badaczy wyjeżdżały na badania terenowe i spędzały dwa tygodnie w danej miejscowości. Będąc tam robili notatki, przygotowywali raporty cząstkowe, które jenak nie wchodziły do tego ostatecznego. Oczywiście badacze pracowali przy raporcie, ale istotny wkład w jego pisanie mieli Mateusz Halawa, Agata Nowotny i ja. Nasza trójka odwiedziła te wszystkie miejsca by je poczuć, mieć jakiś ich obraz, ale nie spędzaliśmy tam dwóch tygodni. Trzeba też dodać, że nasi badacze terenowi byli bardzo doświadczeni, ale w większości nie chcieli pisać naukowego raportu, zadeklarowali wprost, że nie jest to konwencja w której czują się najlepiej.
Czy Wasz projekt był odpowiedzią na rosnące społeczne zapotrzebowanie na inną perspektywę nowych mediów?
M.F.: Pewnie zabrzmi to patetycznie, ale od początku myśleliśmy o tym projekcie jak o interwencji nie tylko w rozumieniu naukowym, ale także jak o wyjściu do sfery publicznej. Mieliśmy przekonanie, że ówczesne powszechne pojmowanie Internetu jako złego, wirtualnego i alienującego świata jest fałszywe. Wydawało nam się, że na tym polu do zagospodarowania jest jakaś luka. Badania zdecydowaliśmy się zrobić na grupie nastolatków, bo założyliśmy, że niektóre zjawiska uchwycimy wyraźniej niż w przypadku starszych od nich ludzi. Wiemy z badań ilościowych, że wiek jest kluczowym czynnikiem różnicującym korzystanie np. z internetu. Równocześnie chcieliśmy spotkać się z ludźmi, którzy nie bardzo pamiętają czasy „przed”.
Czy dobrze pracowało się z tą grupą?
M.F.: Różnie to wyglądało. W terenie pracowały trzy pary: na 6 osób jedna trafiła niestety na silną barierę komunikacyjną z badanymi. Domyślam się, że było to obarczone stresem, presją czasu, koniecznością zebrania konkretnych danych. W tym przypadku sytuację uratował Tomek Ratter, nasz fotograf, który jeździł z nami w teren w połowie badania i świetnie się zintegrował z młodymi i ich „otworzył” na resztę badania. Jeżeli chodzi o generalne spostrzeżenia związane z pracą z tą grupą, to mieliśmy taki problem, że nasi badacze w czasie rozpoczęcia projektu mieli średnio trzydzieści lat, co sprawiało, że często przyjmowali wobec badanych rolę starszego rodzeństwa. Młodzi natomiast chcieli pokazać, jak fajnie żyją na co dzień, jak imprezują: można powiedzieć, że mieli przygotowaną eksportową wersję siebie. Relacje z badanymi były, w większości przypadków, naprawdę bliskie, dobre i pozytywne, co jednak nie pomogło uniknąć licznych kłótni i dyskusji na temat etycznej strony badań. Spierali się o to na co mogą sobie pozwolić, np. zapalenie papierosa czy wypicie piwa, porszali temat odpowiedzialności. Mieliśmy sytuację, w której jedna z badaczek miała problem by rozluźnić realcję z poznaną w terenie dziewczyną, czuła, że się zaprzyjaźniły. Kilka osób, nawet po zakończeniu badań, utrzymywało kontakt mailowy z badanymi.
W projekcie powstało wiele zdjęć. Kto był ich autorem?
M.F.: Na samym początku mieliśmy założenie, że to badacze mieli robić zdjęcia i kręcić filmy. Na miejscu okazało się, że nie wszyscy mogli to robić głównie ze względu na relację z badanymi, którzy źle się czuli, kiedy byli nagrywani. Ostatecznie poza jednym wyjątkiem badacze robili tylko zdjęcia, ale nie było ich wiele, ograniczali się do dokumentacji konkretnych wydarzeń. Oprócz nich, w projekcie fotografował także profesjonalista, Wojtek Ratter. Jego materiał nie był dokumentacyjny, nie miał też obrazować tez z raportu, funkcjonował obok naszych badań. Część tych zdjęć była pokazywana w Zachęcie zupełnie poza kontekstem raportu.
Czy wracaliście do materiału Tomka w trakcie pisania raportu? Czy pomógł Wam w jego pisaniu?
M.F.: Nie, o ile dobrze pamiętam, zdjęcia Tomka nie pełniły takiej funkcji. Świetnie się natomiast sprawdziły przy promowaniu raportu. Zupełnie inaczej było z materiałem, który otrzymaliśmy od badaczy. Ich zdjęcia miały wszystkim piszącym raport, pomóc poczuć i zobaczyć miejsca, w których byli badacze i które opisywali w raportach cząstkowych. Nie chcieliśmy, żeby to się skończyło tak, że nasze teoretyczne wyobrażenie nie zgadzało się z terenowymi realiami. Zdjęcia pozwoliły nam tego uniknąć.
Materiały wizualne pełniły zatem w waszym konkretą rolę. Jak możnaby uogólnić ich funkcję w badaniach społecznych w ogóle?
M.F.: Mój problem polega na tym, że średnio interesuje się kulturą wizualną [śmiech]. Sądzę, że materiał wizualny może pełnić rolę bezpiecznika. Często jest tak, że kiedy siadamy do pisania raportu z badań w dużej mierze wiemy, o czym będziemy pisać. Znajdujemy kilka fajnych cytatów, które odpowiadają tej koncepcji. Mam wrażenie, że kiedy kieruje się projektem i ma się silne, wzmocnione teoriami i książkami założenia, to mimowolnie można skrzywić wnioski tak, by one zgadzały się z tymi założeniami. Zdjęcia natomiast są dla mnie narzędziem niszczenia komfortu, poczucia, że wszystko do siebie pasuje i się ze sobą skleja.
Czy badani byli zainteresowani rezultatem badań? Czy czytali raport?
M.F.: Tak, w jednym przypadku nawet, dla żartu, posługowali się potem swoimi zmienionymi imionami, które pojawiły się w raporcie [śmiech]. Nie mieliśmy trudności w kontekście wyników badań – nie zgłaszali nam żadnych pretensji, nie dyskutowali z wnioskami z raportu. Ze swojej strony od samego początku chcieliśmy być wobec nich fair: pokazywaliśmy wszystkie narzędzia, przedstawialiśmy założenia badania. Staraliśmy się, by cały proces badawczy był transparentny. Mimo, że ze strony młodych nie pojawiły się sprzeciwy w związku z końcowymi wnioskami, to nie uniknęliśmy ich w naszym zespole. Jedna z badaczek uważała, że pisząc raport przekręcamy fakty i w tej sposób krzywdzimy badanych.
Kiedy tak mówimy o ewentualnych sytuacjach spornych, to przypomniało mi się, że mieliśmy pewną trudność w kontekście publikacji zdjęć. Mateusz Halawa pisał artykuł do „Wyborczej” i chciał załączyć do niego zdjęcie zrobione przez jednego z badanych. To był człowiek, który w przyszłości chciał iść do szkoły fotograficznej i kiedy usłyszał, że publikujemy w „Wyborczej”, to pomyślał, że być może jest to ważny moment w jego karierze. Bardzo mu zależało by to zdjęcie było podpisane, co dla nas było problematyczne. Ostatecznie „Wyborcza” zdecydowała się mu przyzwoicie zapłacić za publikację tego zdjęcia, ale uparliśmy się, że bez podpisu. Takich sytuacji było kilka, najwięcej w czasie, kiedy zbliżała się premiera raportu. Dotyczyły zdjęć, ale także np. obecności młodych podczas prezentowania raportu. Bardzo chcieliśmy uniknąć sytuacji, w której młodzi potraktowani byliby przez gości spotkania czy media jak takie małpki w cyrku. Niestety jedna z badaczek bardzo forsowała ich obecność i powodowało to dużo napięć. To jak bardzo zaangażowała się w relację z badanymi, jak im matkowała wykraczało poza standardy badania, choć równocześnie dawało nam wgląd w sytuacje, do których nie dotarlibyśmy bez tego. Ale to truizm, że przy badaniach etnograficznych pojawiają się tego typu problemy.
Co działo się po pierwszej prezentacji raportu? Jak go promowaliśie?
M.F.: Jeżeli dobrze pamiętam, to był prezentowany m.in. na Zjeździe Socjologicznym. Poza tym opowiadaliśmy o nim na spotkaniach z organizacjami, które nam pomagały w projekcie. Wydaje mi się, że raport spotkał sięz dużym zainteresowaniem, często było tak, że kiedy ktoś pisał o mediach i młodzieży to powoływał się na niego. Z jednej strony byliśmy z tego zadowoleni, bo toczyła się dyskusja na temat, który uznaliśmy za ważny. Z drugiej jednak strony, przekaz raportu był często przez media spłaszczany. Z perspektywy czasu widzę, że niekiedy byliśmy w raporcie za mało krytyczni i daliśmy się uwieźć historii wspaniałych młodych ludzi. Media podchyciły taką wizję i podkręciły niektóre wnioski w tym właśnie kierunku. To pewnie też kwestia wyborów metodologicznych. Dziś byłbym pewnie bardziej wyczulony na kwestie podziałów społecznych, by nie powiedzieć – klasowość.
Zainteresowanie mediów mogło też wynikać z faktu, że Wasze badania miały w pewnym stopniu charakter interwencji, upubliczniający nowy wątek w dyskusji o mediach. Jak istotna jest taka rola badań społecznych?
M.F.: Wydaje mi się, że jeśli zajmujemy się nauką i wydajemy na to publiczne pieniądze, to konieczne jest łączenie badań z pewnymi elementami ingerencji czy animacji. Sam identyfikuję się z kulturoznawstwem, w dużej mierze inspirowanym cultural studies, a tam oddawanie głosu innym jest integralną częścią etosu dyscypliny. Choć równocześnie łatwo popaść w naiwny autostereotyp i działać na zasadzie: „dostajemy granty i zbawiamy świat”. Sądzę, że należy mieć pewną dozę dystansu do siebie i nie przesadzać z takim podejściem, ale oczywiście starać się wprowadzać te elementy integracyjne do badań.
Na czym ten dystans miałby polegać?
M.F.: Ja mam od pewnego czasu obsesję związaną z uwikładniem badaczy w kwestię władzy. Wydaje mi się, że wielkim problemem i nadużyciem jest fakt, iż badacze, wpisując się w potoczne wyobrażenie o nauce, dość arbitralnie mówią ludziom, jaka jest rzeczywistość. Swoje twierdzenia prezentują jako naturalny i obiektywny zamysł. Nie zgadzam się z takim podejściem. Sądzę, że zarówno podczas prowadzenia badań jak i prezentacji ich wyników ważne jest eksponowanie własnej motywacji i początkowego zamysłu na dany projekt. To jest po prostu fair wobec tych, którzy to potem czytają. Nie wiem na ile w „Młodych i mediach” takie podejście wybrzmiało, ale staraliśmy się, by tak było.
Czy takie podejście powinno być wymuszane przez instytucje publiczne? Czy w ogóle słuszne jest preferowanie jakiś konkretnych działań w ramach konkursów grantowych, np. przyznawanie dodatkowych punktów za konkretną technikę badawczą, np. wizualną?
M.F.: Nie bardzo kojarzę, żeby świadomie w jakimś konkursie był bonus za materiał zdjęciowy. Absurdem jest wymuszanie na ludziach pewnych praktyk, np. zrobienia kilku zdjęć w ramach projektu i gratyfkowanie tego dodatkową punktacją. To jest śmieszne, choć wydaje mi się, że czasem takie rozwiązania mogą zadziałać. Ja – nie bezkrytycznie, ale jednak – wierzę w system. To jest niepopularna deklaracja, ale myślę, że pewne rzeczy można po prostu odgórnie wymuszać. Projekty czy konkursy grantowe powinny wymuszać dobre praktyki w np. kontekście współpracy. To, że pisząc projekt trzeba znaleźć np. jakiegoś partnera w małej miejscowości może pozytywnie wpłynąć na przyszłe kontakty. Nieistotne, że w danym momencie to jest trochę „na doczepkę”: uzyskalismy przecież dodatkowe punkty, a drugi podmiot mógł wtedy otrzymać jedyną szansę na udział w jakimś projekcie. Zgadzam się, że takie praktyki są niekiedy zaginaniem rzeczywistości, ale czasem to naprawdę ma sens. Oczywiście, są ludzie, którzy sami wszystko zrobią świetnie bez dodatkowych zachęt. Ale nie miejmy złudzeń – to nigdy nie będzie większość. Z drugiej strony system nie ureguluje wszystkiego. Tylko czy jest jakiś lepszy pomysł, niż próbować?