OPIS:
Dlaczego powstają muzea prowadzone przez rozmaite podmioty nie będące we władaniu ani państwa, ani samorządów (od stowarzyszeń po prywatne firmy) oraz co z tego wynika zarówno dla widzów, jak i dla prowadzących? Chcemy przyjrzeć się działaniom muzeów prowadzonych przez zorganizowane grupy ludzi - stowarzyszenia, spółki, towarzystwa, szkoły, fundacje czy związki wyznaniowe.
REALIZACJA: Fundacja AriAri
LOKALIZACJA: Kraków
CZAS TRWANIA: 2013
BADACZE: Monika Maciejewska, Longin Graczyk
ADRESAT: muzealnicy, instytucje kultury, samorządy, animatorzy
NARZĘDZIA STOSOWANIE: fotografia dokumentalna
NARZĘDZIA WYGENEROWANE: fotografie, zapis audio wywiadów
WWW: http://ariari.org/
Monika Maciejewska: Tu jest Marszałek.
Longin Graczyk: a to są jego „zdobyczne” krzyże?

M.M.: Akurat to jest zdjęcie z Muzeum Niepodległości w Krakowie. W ogóle trzeba by pokazać całą galerię zdjęć – od papieża po legionistów. Zacznijmy od dość ciekawej rzeczy: rama znaczenia praktycznego nie ma żadnego. Ani nie podtrzymuje tego obrazu, ani nie podtrzymuje tych krzyży, ani nie jest gablotą z szybką, żeby chroniła, więc tak naprawdę po, co tutaj ona?
Estetyczna funkcja?
M.M.: Estetyczna, ale też to trochę wygląda, jak taki płotek dookoła kościoła. To przestrzeń „święta” – ołtarzyk Józefa Piłsudskiego, razem z tym dziwnym wieńcem musi być oddzielony od tej zwyczajnej lub nawet mało efektownej ściany.
Dlaczego podzieliliście badania na dwie części, czyli badania muzeów prywatnych i badania muzeów społecznych?
L.G.: Podział wynika z zasadniczych różnic pomiędzy muzeami prywatnymi i społecznymi. Zdiagnozowaliśmy ten stan już podczas wcześniejszych sondaży. Jest mnóstwo hybryd.
M.M.: Zdarza się, że muzeum prywatne przeszło transformację w muzeum społeczne.
L.G.: Staraliśmy się przy muzeach społecznych, gdyż był to chronologicznie późniejszy projekt, udoskonalić i poprawić wszystkie słabe elementy, które nie powiodły się nam przy badaniach muzeów prywatnych.
Co udoskonaliliście?
L.G.: Zdecydowanie mocniejszy nacisk położyliśmy na wcześniejsze przygotowanie badaczy. Bezwzględnie egzekwowaliśmy też, aby badacze zrobili zestaw zdjęć według wszystkich kategorii do sfotografowania. Badanie właściwe było poprzedzone bardzo dokładnym, pogłębionym sondażem. Na podstawie tego sondażu selekcjonowaliśmy miejsca do dokładnego przebadania. Chcieliśmy też uspokoić badanych, którzy w większości obawiali się jakiejś formy sprawdzenia, czy recenzowania ich muzeów.
Jak to robiliście?
M.M.: Poprzez rozmowę, zachęty, tłumaczenia. Pokazywaliśmy też stronę internetową, gdzie każdy może wejść, zobaczyć, jakie miejsca już były przebadane, co się wydarzyło i, że tak naprawdę nic złego się nie stało. Ulotka bardzo skraca komunikację. Jeżeli komuś powiesz: „proszę pana, jesteśmy organizacją, działamy od 2008 roku”, to może być to niewystarczające, aby się uwiarygodnić w jego oczach. Ulotka może być, z jednej strony, listem przewodnim, a z drugiej, jak się idzie „w teren”, to dobrze jest mieć przy sobie jakieś drukowane formy, bo wchodzę do sklepu spożywczego, zaczynam rozmawiać z ekspedientką: „czy była pani w tym muzeum” i tę ulotkę mogę jej dać, co być może szybko pomoże uwiarygodnić się, bez odwoływania się na przykład do Internetu.
L.G.: Ulotki rozrzucamy także w miejscach, które nam się wydają „węzłowe” dla sprawy, czyli takich, które mają jakiś kontakt z danym muzeum. Rozsyłamy też ulotki bezpośrednio do muzeów. Każdy badacz był zawsze zaopatrzony w pakiet, który miał być dodatkowym uwiarygodnieniem.
M.M.: Gdy mieliśmy do czynienia z osobami, które niekoniecznie korzystają z Internetu, to dla nich ulotka jest jedną z nielicznych form dowiedzenia się, co robimy i kim jesteśmy. W zeszłym roku mieliśmy dwa typy ulotek z dużym opisem: „dzień dobry, kim jesteśmy, co to za badania”. W badaniach muzeów społecznych ten opis jest dużo krótszy, niż był wtedy. Są też nasze dane kontaktowe. I to była jedna ulotka. A druga ulotka miała formę takiej jakby uniwersalnej wizytówki dla badaczy. Na wizytówce było logo projektu, opis, a z drugiej strony był kontakt do nas i żółte tło, żeby każdy z badaczy mógł w razie potrzeby wpisać swoje imię, nazwisko, kontakt. Czyli nie tylko jakiś świtek papieru, tylko coś, co może posłużyć dłużej i jest bardzo uniwersalne.
Newsletter’y?
L.G.: Nie działają.
Jakie jeszcze działania podejmujecie, żeby dotrzeć do różnego typu ludzi, organizacji, instytucji?
M.M.: Śmieszna rzecz – papierowy raport. Coś, co po prostu „wykrwawiło” nas finansowo. Większość z naszych badanych jednak nie korzysta na bieżąco z Internetu. Fajnie by było im dać coś w podziękowaniu za badania, co jest dla nich łatwo dostępne. Rozesłaliśmy też początkowo informacje o raporcie, który się ukazał, do setek instytucji, a odzew był prawie żaden. Informacje zwrotne zaczynaliśmy dostawać, gdy pojawiła się wersja papierowa.
L.G.: Kompetencje komunikacyjne w Polsce są na niskim poziomie.
M.M.: I to nie tylko wśród osób 50+. Nie chodzi tylko o umiejętność obsługiwania sprzętu, ale w ogóle komunikowania się jako takiego.
Może komunikaty są źle skonstruowane?
L.G.: Nawet nie chodzi o komunikat, tylko o odpowiedzi i interakcję. To się rozciąga na odbiorców, na kooperantów, na badaczy, na wszystkich. To jest szalenie trudny problem. Na przykład nigdy nam się nie udało dobrze przeprowadzić szkoleń on-line. Badania on-line są obarczone tysiącem błędów. Bezpośrednie spotkanie było zawsze najlepszym rozwiązaniem. Docieranie do ludzi, do odbiorców, ze wszystkim, co mieliśmy w formie elektronicznej jest ciągle obarczone wysoką nieskutecznością.
M.M.: Pojawia się też kolejny problem – czytania dłuższych tekstów w Internecie.
L.G.: Zanika umiejętność rozumienia dłuższego tekstu. Szukamy formy i treści czekając na komunikat zwrotny, czy jest czytelny czy też nie. Nawet samo opublikowanie raportu, jego wygląd, wielokrotnie konsultowany, nie jest do końca naszą wizją. Jest trochę kompromisem, trochę wizją osoby przygotowującej.
M.M.: Zamysłem graficzki w raporcie o muzeach prywatnych było, aby każdy rozdział miał swój emblemat – taki „szalony i artystyczny”, a my jesteśmy ostrożni. Moja mama, która absolutnie nie jest „zwariowanym humanistą”, przeglądając później ten raport, zapytała: „czy to jest kobieta w bikini? Rewelacyjne! To takie zainteresowanie odbiorcy!” Odpowiedziałam: „wiesz, mamo, niektórzy mogą to odczytać, że jest to obrażanie muzeów prywatnych lub jest to nie na miejscu”, co mama skomentowała: „bo wy to macie mieszczańską mentalność”.
L.G.: Czasami trzeba sprowokować odbiorcę, a nie trzymać się pewnego schematu.
Spójrzmy na kolejne zdjęcie.

M.M.: Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mamy tutaj wystawione popiersia osób związanych z uczelnią. Gdyby nie rozpatrywać tego jako wyłącznie muzeum uniwersyteckie, ale poszukiwać analogii do muzeum szkolnego, to tak naprawdę wszystkie te popiersia moglibyśmy zastąpić albo portretami profesorów danej szkoły albo ich zdjęciami z czarno-białymi kirem, a w przyszłości – pewnie zdjęciami z Instagrama. Wygląda to trochę jak lapidarium. Patrząc a te zdjęcia zastanawialiśmy się czym to się różni od np. teczki osobowej „naszej pani kadrowej”. Akurat te popiersia są świetne, bo pokazują, że nic się nie zmienia. Zmienia się tylko formuła. Tu mamy marmur albo mosiądz, a później mamy zdjęcie cyfrowe. Z muzeami społecznymi mieliśmy trochę kłopotu, gdyż zdarzało się, że muzealnicy odmawiali nam przeprowadzenia badań. Sprawdzaliśmy godziny otwarcia. Okazywało się, że w większości przypadków są zamknięte, ewentualnie otwierane na życzenie.
L.G.: Muzea społeczne sugerowałyby otwartość i formę aktywnego prowadzenia dla grupy większej niż tylko jeden kolekcjoner. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. To są miejsca zamknięte, skończone, uporządkowane. Ważna jest też opowieść muzealnika. Można ją określić jako „teatr jednego aktora”.
M.M.: Zazwyczaj, gdy idziemy, na przykład do Muzeum Narodowego, to nie towarzyszy nam przewodnik tylko chodzimy sami, czytamy podpisy, oglądamy obrazy. Jak wchodzimy do muzeum prywatnego to zazwyczaj towarzyszy nam kolekcjoner. On jest takim przewodnikiem chóru – koryfeuszem. Chociaż część muzeów prywatnych reklamuje się, że u nich można dotykać eksponatów. Oczywiście, różnie bywa, ale rzeczywiście jest tak, że te eksponaty są dotykane, głaskane, pokazywane, jak działają. Niektórzy oprowadzający mówią normalną polszczyzną, a w muzeum zmieniają nagle na gwarę albo na odwrót – starają się mówić lepiej, głośniej, wyraźniej. Nawet sama przestrzeń się zmienia. O, wiem! Muzeum Ozdób Choinkowych i Bombek pod Włocławkiem. Jego właściciel kolekcjonuje bombki i od października do marca buduje szaloną, kolorową i dość sporą ekspozycję z ozdób choinkowych i zabawek. Jest zminiaturyzowana Krzywa Wieża w Pizie, Rzym, Koloseum, Święte Mikołaje, szopka, i tak dalej. Jego żona bardzo narzeka, bo zmieniając przestrzeń prywatną w przestrzeń publiczną, komplikuje jej życie rodzinne. Gdy zwiedzający wychodzą, to w tym samym pokoju z wystawą, odbywają się imieniny, urodziny: jakby tak pomiędzy instalacją świąteczną, więc przestrzeń jest płynna i wszystko dzieje się w momencie tu i teraz pomiędzy zwiedzającymi a oprowadzającym.
Jakie są ograniczenia a jakie korzyści użycia fotografii jako metody badawczej w takich badaniach jak wasze?
M.M.: Korzyścią jest dodatkowy kontekst. Fotografowaliśmy nie tylko konkretne eksponaty, ale też to, co jest wieszane na ścianie, co znajduje się na podłodze, co jest w danej gablocie z daleka, z bliska, a także całą wystawę, pomieszczenie, okolice muzeum. Jest to jednak zawsze jakiś wycinek rzeczywistości, czasem trudno zbudować na jego podstawie całościową wizję. Patrzymy na układ przestrzeni i czasem do końca nie wiemy, co to jest: czy to jest na ścianie, przy ścianie, przy wejściu, w holu… Ale, gdy przesłuchujemy wywiad z muzealnikiem to też nie widzimy mimiki, twarzy; słyszymy tylko jakiś wycinek słuchowo-językowy. Na inny odbiór pozwala tekst pisany, nagranie audio lub fotografia.
Jaką funkcję pełnią fotografie w badaniu?
L.G.: Od informacyjnej po autonomiczną opowieść z badanego muzeum. Fotografie analizowaliśmy na każdym etapie badań, a w raporcie są zestawione w formie galerii, jako osobny rozdział sprawozdający wyniki badań.

M.M.: Zdjęcia informują o badaczu, ale i o badanym miejscu. Nawiązując do tego zdjęcia: owszem, jeżeli nawet mamy wytyczne i kategorie do fotografowania, to i tak nie unikamy widzenia badacza, czyli często widzenia skoncentrowanego na niesamowitościach, w wyjątkowy sposób przyciągających uwagę, co bywa też ważne i inspirujące. Pewnie inaczej byłoby, gdybyśmy dali aparat muzealnikowi i poprosili o sfotografowanie jego zdaniem najciekawszych elementów. Czasem się to udaje. Na przykład niektórzy uczestnicy badań sami wskazują elementy, które według nich są warte ekspozycji, są dla nich jakoś szczególnie interesujące.
Mieliście trzynaście kategorii fotografowania.
M.M.: Zawsze są jakieś ramy działania. Kategorie były bardzo podstawowe: widok okolicy, wejście do muzeum, ewentualna kasa biletowa lub sklepik. Gdyby tak nie było to powinniśmy powiedzieć: idź do muzeum xxx i po prostu porozmawiaj na tematy, które uważasz za ciekawe i sfotografuj to, co uznasz za interesujące. Owszem, moglibyśmy pracować na takim materiale, ale stwierdziliśmy, że warto narzucić pewne ramy, choćby nawet ze względu na badaczy terenowych, żeby dać im komfort pracy – choć możesz się w różny sposób czuć danego dnia, to masz swoją busolę w postaci tych kategorii. Wiesz, mniej więcej, co masz zrobić, co sfotografować.
L.G.: Bardzo wrażliwym momentem były finanse oraz legalność posiadanych zbiorów. W połowie przypadków odmawiano odpowiedzi. „Militaryści” są niezłym przykładem. W publicznym, oficjalnym obiegu pokazywana jest broń – duża, ciężka, a rzeczy specjalne, drogocenne albo nielegalne są przeznaczone dla „określonych oczu”.
Jak nawiązywaliście więź z badanym?
L.G.: Poprzez zażyłość, koleżeństwo… Częściej były to jednak relacje absolutnie zawodowe, polegające na odegraniu ról respondenta, informatora i osoby, która zbiera te informacje.
Nauczyliście się czegoś od swoich badanych?
M.M.: Zobaczyliśmy, że tak naprawdę my jesteśmy w dość podobnej sytuacji. Coś, co podnosi na duchu, to pewna determinacja w działaniu. To, że czasem niewielkimi środkami, nawet, jeżeli to się komuś wydaje nieprofesjonalne, można zrealizować to, na czym komuś zależy. Niekoniecznie trzeba mieć osławioną pieczątkę albo wielomilionowy budżet.
L.G.: Że nie wykonujemy czegoś, co jest oderwaną od rzeczywistości strukturą badawczą. Właściwie raport z badań nie powstałby, gdyby nie bezpośrednie rozmowy i kontakty, inspirujące sugestie, wskazówki.
Czy w takim razie trzeba robić wszystko, aby mieć jak największą kontrolę nad badaniami?
M.M.: Zależy w jakim sensie: czy kontrolowania procesu, przebiegu, spływających wyników, czy może pracy w terenie? Powiem tak: są dwie grupy: ci, którzy lubią być kontrolowani i wręcz im to pomaga, bo układa im całą pracę. A są tacy, których kontrola ogranicza i blokuje. Z drugiej strony chcieliśmy, żeby rzeczywiście subiektywny ogląd naszych badaczy się gdzieś uzewnętrznił i poniekąd pokazał badania trochę „od kuchni”. Narzędzie badawcze, takie jak wspomniane już typy fotografowania to nie jest ograniczenie. Jest wiele możliwości zrealizowana działania dobrze i w danych ramach. Wartością jest samodzielność danego badacza.
L.G.: Inspiracją dla nas były badania Tomka Szlendaka, dotyczące grup rekonstrukcyjnych. W jego projekcie zdecydowano się na model, w którym czterech czy pięciu badaczy na bazie tego samego materiału napisało raport. Rzecz rewelacyjna, gdyż różnie można opisać tę samą rzeczywistość. To jest coś, czego uczyliśmy się w trakcie badań. Przykładowo, był muzealnik, który wykładał w sposób kompletny, pełny i inspirujący, a byli też tacy, którzy byli bardzo skoncentrowani na odgrywaniu roli, na opowiedzeniu legendy. Prowadzenie badań z grupą ludzi, zarówno badanymi, jak i badaczami, jest wyzwaniem.
A to zdjęcie, gdzie zrobiliście?

M.M.: To jest w województwie lubuskim, w Gubinie, Izba Muzealna. To kiedyś było Muzeum Regionalne, ale zostało zamknięte. Teraz prowadzone jest przez stowarzyszenie. Cała ekspozycja podzielona jest na pięć tematycznych typów. Zaczyna się prehistorią i zgodnie z chronologią powinniśmy przejść do średniowiecza. Zamiast tego po prehistorii pojawia się historia miasta, następnie napotykamy historię wojskowości i nagle natrafiamy na to, co widzimy na zdjęciu, a co nazwano „Miejsce”. Nazwa jest fantastyczna. Nie widzimy tutaj prawie żadnych podpisów, więc bez opowieści kogoś, kto nas oprowadzi i opowie: „proszę pana, na tym zdjęciu jest to, a na tym jest to, a tutaj jest jakaś tam ulica”, jesteśmy zdani sami na siebie.
Czy zdjęcia potrzebują słów?
L.G.: Dla mnie to jest trudny, nierozstrzygalny spór. Recenzent raportu z badań muzeów prywatnych twierdził zdecydowanie, żeby przestać kombinować, wymyślać, bo tekst jest tekstem i on jest najczytelniejszym nośnikiem dla odbiorcy. Naukowość jest operacją intelektualną, w której tekst jest najlepszym, najłatwiejszym, najbardziej nośnym i czytelnym kodem.
M.M.: Zdarzają się takie analizy materiałów wizualnych, które nie przechodzą na meta poziom tylko zatrzymują się na opisie: „proszę państwa, widzę pomarańczową ścianę i dziesięć zdjęć”.
L.G.: Badanie i refleksja naukowa związana jest z porządkowaniem i kategoryzowaniem. Autorefleksja badawcza polega na tym, że na dobrą sprawę absolutnie nie zajmujemy się niczym innym niż to, czym zajmują się ludzie przez nas badani. Jak dalece byśmy sobie wymyślali, zaprzeczali, czy wnikali w teoretyczne rozwiązania, przedstawione fotografie są zawsze procesem subiektywnym i selektywnym. I to jest rzecz, która ostatecznie, w naszej ocenie, powinna być poddana dyskusji krytycznej.
Po co więc zamieściliście zdjęcia na stronie www i w raporcie?
L.G.: Fotografie były opisane, były poddane analizie tekstualnej. W zamyśle chcieliśmy, aby były dla odbiorcy jednym z kolejnych elementów jego zderzenia się ze światem muzealników. Badanie polega najczęściej na tym, że jesteśmy w pełnej interakcji z muzealnikiem: zwiedzamy, oglądamy, rozmawiamy przy okazji o tym, co słychać w gminie, co z sąsiadami, czy ktoś się zajmuje, na przykład, malowaniem muzeum i jak to wygląda. Zdjęcia nie są dodatkiem do tekstu a tekst nie jest dodatkiem do zdjęć. Zamieszczenie jakiejś wybranej, autorskiej, subiektywnej prezentacji jest elementem, który ma współgrać z tekstem. Gdybyśmy mieli wystarczające środki finansowe, z pewnością chcielibyśmy wydać coś, co będzie czymś bardzo wizualnym.
M.M.: Raport w formie piktogramów, raport w formie komiksu, filmu nie zostałby potraktowany jako praca naukowa. Punktacji naukowej byśmy za to nie dostali, nie w 2014 roku.
L.G.: Ważny był też blog. Mieliśmy dział „aktualności”…
M.M.: To było interesujące, bo wszyscy na bieżąco wchodzili na stronę, patrzyli, co się dzieje. A po kilku latach okazywało się, że ta strona jest zupełnie nieczytelna dla kogoś, kto chce znaleźć daną informację i niekoniecznie jest zainteresowany bardzo emocjonalnym tonem. Należałoby tę stronę po kilku latach przeredagować w coś, co jest podsumowaniem, czyli na przykład zbić kilka notek w jedną. Stąd pomysł, aby budować już notki, które nawet po zakończeniu projektu będą kompendium wiedzy na temat danego działania i szybkim przeglądem dla kogoś, kto szuka informacji.
Czym jest dla was projekt jako taki?
L.G.: Według mnie projekt jest dziełem autorskim. Jeśli zlecamy koordynację projektu i ta osoba jest tylko wykonawcą czegoś w określonym czasie – to jest zlecenie. Tutaj nie ma wątpliwości. Dylemat polega na tym, czy dany projekt można uznać za dzieło autorskie. Czy to jest rzecz, która powstaje w określonym momencie, czasie i jest autorską wizją, wersją?
M.M.: Mamy w kilku uzasadnionych przypadkach wrażenie, że to, co kiedyś realizowaliśmy z daną osobą, ona po prostu uznała za swoje.
L.G.: Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji ujawnia wszystkie dane o projekcie – publikuje „skan” całego wniosku.
M.M.: Przy czym robi to w sposób trochę chyba zbyt opresyjny, bo tam są nawet dane realizatorów, na przykład biografie konkretnych osób.
L.G.: Które niekoniecznie muszą wejść w realizację projektu.
M.M.: Trzy kwestie: napisać, pozyskać, zrealizować to są zupełnie inne rzeczy.
L.G.: Konceptualizacja, napisanie tekstu, zgranie potencjalnych współpracowników jest konkretną pracą, za którą się płaci. Do tego jeszcze dochodzą autorskie pomysły, na przykład na produkt, na badania, na opisanie tego produktu. Ale w tym przypadku pojawia się wciąż ten sam argument: jak się ktoś zwraca po pomoc publiczną, to znaczy, że publicznie powinien coś samemu wnieść. Moim zdaniem w momencie przyznania dotacji powinna być określona informacja z krótkim opisem wniosku, czego on dotyczy. My, jako organizacja pozarządowa, mamy obowiązek publikowania informacji o wysokości pomocy publicznej, z jakiej skorzystaliśmy.
M.M.: Mieliśmy ostatnio, jeżeli chodzi o kwestie prawne, zderzenie z partnerem w projekcie, w związku ze zbieraniem zgód na wywiady i na dalsze wykorzystanie materiałów. Chciał na nas wymusić, żebyśmy zgody zbierali nie dla siebie, tylko dla grantodawcy. Wychodziliśmy z założenia, że jeżeli idziemy do danego miejsca, to zbieramy zgodę na udzielenie wywiadu właśnie dla nas. Zdarzają się sytuacje, że przekazanie danego materiału w „surowej” formie mogłyby stanowić, może nie zagrożenie, ale jakieś napięcia – na przykład posiadanie prywatnych zbiorów archeologicznych jest nielegalne.
L.G.: Jest mnóstwo takich warstw, które są po prostu nadgorliwym przekraczaniem ustaw i praw pomimo, że można je rozwiązać w zdroworozsądkowy sposób. Rzecz się rozsypuje w najprostszym elemencie. Dziewczyna, z którą kiedyś współpracowaliśmy, opowiadała, jak jako studentka trafiła na staż do Urzędu Marszałkowskiego. Staż polegał na tym, że studenci pomagali w procesie składania, odbierania, rozsyłania wniosków o dotację i przy kawie czytali te wnioski, otwierali teczki, przesyłali, kumpel kumplowi, kserowali, zabierali. I tak się cały system rozsypuje.
.
.
MATERIAŁY DODATKOWE:
MUZEA SPOŁECZNE – DYREKTYWY BADAWCZE
MS_Metryczka_Muzeum_Numery formularz
MS_Metryczka_Muzeum_Numery (2)
MS metryczka zdjęć schemat 2013
MS kwestionariusz_wyjściowy DUZE BADANIA 100 pytan
MS kwestionariusz Małe Badania sondaz_2_logo żółte