OPIS:
"Co ludzie robią z rzeczami, co rzeczy robią z ludźmi? Zaplanowaliśmy przyjrzenie się zjawisku tworzenia prywatnych muzeów w województwie kujawsko-pomorskim i mazowieckim"
REALIZACJA: Fundacja Ari Ari
LOKALIZACJA: Sokołów Podlaski, Tuchola, Wymysłowo
CZAS TRWANIA: 2012
BADACZE: Opracowanie raportu: Monika Maciejewska, Longin Graczyk Opracowanie narzędzi badawczych: Monika Maciejewska, Longin Graczyk, Małgorzata Jaszczołt, Anna Kulikowska Realizacja badań: Krzysztof Bądziusz Małgorzata Czyżewska Małgorzata Jaszczołt Joanna Kozera Anna Kulikowska Monika Samoraj Koło Naukowe Antropologii Rzeczy i Muzealnictwa IEIAK UW dr Katarzyna Waszczyńska Ewa Nizińska Agata Rybus
ADRESAT: muzealnicy, instytucje kultury, samorządy, animatorzy
NARZĘDZIA STOSOWANIE: fotografia dokumentalna
NARZĘDZIA WYGENEROWANE: zdjęcia
WWW: http://muzeaprywatne.blogspot.com
LINK:
http://www.ariari.org/images/stories/raport_muzea_prywatne.pdf
Monika Maciejewska: To jest Muzeum Techniki Rolniczej i Gospodarstwa Wiejskiego w Redczu Krukowym na Kujawach. Stworzył je właściciel fabryki maszyn rolniczych. Dla mnie jest jednym z ciekawszych muzeów, bo to nie muzeum otwarte przez „zakręconych” etnografów, a ma całkiem sporo „odtworzonych światów”. Na przykład, to jest sala muzealna, która ma pokazywać, jak wyglądała sala bilardowa w latach 90. [/fragment]
Zaraz obok widać odtworzą aptekę, też z lat 90. XX wieku, gdzie jest naklejka „tu kupisz Always”. Oprócz tego w kolejnej sali sporo motorów, maszyn. Mają też odtworzone biuro fabryki maszyn rolniczych z lat 80. Które muzeum etnograficzne pozwoliłoby sobie obecnie na wstawienie sali bilardowej? To było pomieszczenie, które zostało wystylizowane na salę bilardową. Dla mnie kapitalne.
Skąd zainteresowanie prywatnymi muzeami?
M.M.: Działamy od 2008 roku na różnych płaszczyznach: od animacji, badań, popularyzacji lokalnych inicjatyw do prac dokumentacyjnych i konserwatorskich na Kujawach.
Longin Graczyk: Pracowaliśmy z lokalnymi muzykami, folklorystami. Jeden z naszych współpracowników zapytał nas: czy byliśmy już w miejscowości Kowal, bo tam jest bardzo ciekawy pan – Antoni Łukasiewicz. Pojechaliśmy, żeby się dowiedzieć, kim ta osoba jest, co robi.
M.M.: Okazało się, że pan jest twórcą ludowym, kolekcjonerem i rzeczywiście buduje swoją Galerię, która może być z jednej strony „koszmarem konserwatora”, a z drugiej – cudownym tworem performera-artysty. Mieliśmy to wielkie szczęście, że mogliśmy obserwować proces powstawania Galerii – od renowacji budynku po stworzenie i ułożenie całej ekspozycji.
L.G.: Po krótkiej rozmowie poprosili nas o pomoc, także organizacyjno-finansową i zadali pytanie, co zrobić z gigantycznym zbiorem, który posiadali.
M.M.: Byliśmy po prostu misterium tremendum et fascinas. Z jednej strony strach, lęk, a z drugiej, wiedzieliśmy, że rzeczywiście jest to ogromnie ciekawe. Zaczęliśmy szukać takich prywatnych muzeów dookoła Kowala i okolic. Zawsze mieliśmy ideę, że po prostu dobrze byłoby zrobić jakieś ciekawe badania na Kujawach. Zazwyczaj, oprócz warsztatów, koncertów, zabawy, wystaw, publikacji, próbowaliśmy wtłoczyć malusieńki komponent badawczy. Efekt był taki, że zajmowaliśmy się głównie sprawami organizacyjnymi i procesem edukacyjnym, a badania schodziły na drugi plan. Potrzebowaliśmy specjalistów i osób przygotowanych do badań, którzy po prostu pójdą w teren, a żeby mieć takich specjalistów, musieliśmy mieć na to środki.
L.G.: Jesteśmy instytucją nieuniwersytecką: musimy posiąść tajemną wiedzę na temat tego jak pozyskać kasę. Większości osób nie ma świadomości, że badania neutralnie naukowe może wykonywać organizacja niepaństwowa i nieuniwersytecka. Badania wymagają osobnego przygotowania, świadomości oraz rzeczywiście dobrego sfinansowania. Przeprowadzając różne akacje edukacyjne, stwierdziliśmy, że zjawisko jest na tyle duże, poważne, że chcielibyśmy się profesjonalnie przygotować.
To taka metoda małych kroczków, po to, żeby dojść do czegoś większego?
M.M.: Wychodzimy z założenia, że realizujemy działanie, a nie projekt. Nawet, jeżeli mamy projekt rozpisany od A do Z, a okazuje się nagle, że potrzebujemy, żeby to było wykonane na tip-top, A1, A2, A3 i jeżeli tego nie ma w projekcie, to dokładamy z własnej kieszeni. Przykładowo – potrzebne jest 10 plakatów więcej, więc staramy się coś wysupłać, żeby było te 10 plakatów więcej.
L.G.: Żeby otrzymać pieniądze najpierw musieliśmy wykonać szereg działań innych, niż te, które są bezpośrednio badawcze. To jest takie „chadzanie” z kompromisami.
M.M.: W przypadku cmentarzy ewangelickich na Kujawach wykonaliśmy bardzo dużo prac we współpracy ze szkołami, z młodzieżą, ale jest to praca porządkowa, dokumentacyjna. Nie jest to, siłą rzeczy, praca konserwatorska. Czasem nie ma sensu angażować konserwatora, bo jest to opaska, która została tylko z danego nagrobka. A czasem, rzeczywiście, jest to cała brama, jak neogotycka w Mursku z XIX wieku…
L.G.: A jej renowacja kosztuje…
M.M.: Różnymi sposobami staramy się zrobić część zakresu, na przykład, dwa nagrobki i bramę, żeby pokazać, że jest coś już wykonane i spróbować przekonać kogoś, żeby zaufał nam i dofinansował to działanie. Zdarza się, że po zakończeniu projektu on się jeszcze ciągnie miesiąc, dwa, trzy, pół roku później. Albo jeszcze nie zaczęliśmy realizować czegoś, bo nie pozyskaliśmy jeszcze dotacji, ale już inwestujemy w to, bo uważamy, że warto i to w końcu coś przyniesie. Do projektu „Biblioteki osobne” przymierzaliśmy się półtora roku przed nominalnym rozpoczęciem projektu.
L.G.: Zdążyli zamknąć jedną świetną bibliotekę.
M.M.: Zbieraliśmy już materiały, ale też poprawialiśmy wniosek kilka razy. W końcu się udało. Dopóki nie pozyskaliśmy finansowania, wykonaliśmy wstępny sondaż internetowy, odwiedziliśmy anonimowo kilka miejsc po to, żeby mieć wstępną orientację, wiedzieć, jak ten wniosek napisać, mieć wstępną bazę bibliotek.
Jak, według was, wyglądałby idealny system grantowy?
M.M.: Więcej elastycznych możliwości dofinasowania, dłużej, niż rok, mniejsza ilość biurokracji. System pozwalający łatwiej dofinansowywać działania przez prywatnych donatorów.
Chodzi o sławetne hasło: precz z biurokracją?
L.G.: Nie dysponujemy takimi środkami, żeby móc, co byłoby sytuacją idealną, rozdzielić to, co robimy na część realizacyjną i administracyjną.
M.M.: Ostateczne rozliczenie projektu jest też po naszej stronie, to znaczy wszystkie sprawy z księgowością, które są trudne i męczące, ale też na przykład podpisywanie umów, sprawdzenie, czy pani księgowa wszystko wpisała, podpisała.
Jak scharakteryzowalibyście tę drugą stronę, czyli grantodawcę?
M.M.: Mamy bardzo różne doświadczenia z grantodawcami: od naprawdę „przyjaznych”, których możemy nazwać swoimi partnerami, którzy służyli nam radą, pomocą, ewentualnie nie przeszkadzali. Dobrym przykładem jest Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę”, z którym robiliśmy „Seniorów w Akcji”. Tutaj rzeczywiście możemy powiedzieć, że nawet monitoring z ich strony nie był nastawiony na „dawaj mi tu, teraz skontroluję, gdzie nas oszukujesz”, tylko na pytaniu: „z czym macie problem, pomożemy wam”. A mieliśmy też grantodawców, którzy mówili nam, i to w pierwszym tygodniu po ogłoszeniu wyników i pomimo, że mieliśmy wysoką punktację: „nie rozumiemy, dlaczego państwo dostali u nas projekt”. Okazało się, że nie przewidzieli wysokiej oceny od ekspertów.
L.G.: Są też grantodawcy techniczni, bardzo księgowi, czyli: wpłynęły pieniądze, obowiązuje regulamin, rozliczenia, papiery się zgadzają, dziękujemy i do widzenia. Większość administracji państwowych taka jest, większość samorządów. Oni kompletnie są niezainteresowani warstwą merytoryczną projektu, bo traktują dawanie grantu jako zadanie zlecone przez państwo, ustawę, itd. Są też drudzy, dla których ważne jest jak coś jest robione. No i tutaj się wszystko zaczyna, bo mamy podział, na tych, którzy preferują i dofinansowują „znajomych”, ale też tacy, którzy wchodzą w kooperację – tych jest niestety najmniej. Podsumowując to, co się dziś dzieje się w Polsce, trzeba przede wszystkim powiedzieć, że ludzie nie współpracują, nie potrafią współpracować na poziomie organizacyjnym i bezpośrednim.
M.M.: Mija te dwadzieścia parę lat od upadku komunizmu, a ciągle widzimy lęki, na przykład, że jeżeli przychodzimy z dotacją z Ministerstwa, to na pewno informacje, które zostaną nam przekazane, będą wykorzystane przeciwko informatorom.
Moglibyście podać przykład takiej sytuacji?
L.G.: Muzealnicy prywatni. Kilku z nich udzieliło nam wywiadu, ale obawiali się, że, pomimo kodowania danych, będą łatwi do zidentyfikowania w raporcie i odmówili udzielenia zgody na wykorzystanie materiałów, jeśli w jakiejkolwiek formie udostępnimy cokolwiek Ministerstwu. Argumentem było to, że Ministerstwo natychmiast „rzuci się im do gardła” i zlikwiduje ich muzeum jako nielegalne i nieprawdziwe.
M.M.: Słyszeliśmy też bardzo podobne argumenty od niektórych przedstawicieli świata naukowego, którzy mówili, że jesteśmy etycznie wątpliwi, ponieważ robimy listę muzeów, które będą następnie zlikwidowane przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Z drugiej strony władze samorządowe, czy instytucje państwowe mówią, że jesteśmy dla nich bardzo wygodni, ponieważ docieramy tam, gdzie oni nie mogą dotrzeć.
L.G.: Z trzeciej strony podmioty naszych badań, czyli muzealnicy, lokowały w nas nadzieje na reprezentowanie ich w relacjach z organizacją państwową, czy samorządową, czyli rodzaj pośredniczenia. Kluczem etycznym jest ochrona niezależności, autonomiczności w działaniu. Przy badaniach mamy to szczęście, że ze strony administracji rządowej i wszelkich innych nie spotkaliśmy się z czymś, co byłoby formą nacisków albo sugestii. Do niczego nas nie zmuszano, nie mamy poczucia wykorzystywania. Edukacja idzie też w drugą stronę. Po badaniach, które mieliśmy w związku z muzeami prywatnymi utwierdziliśmy się, że w Polsce ponosimy konsekwencję nieuregulowanego statusu muzeów prywatnych i w ogóle całej sfery prywatnej działalności kulturowej. W związku z nieświadomością, niewiedzą strony administracyjnej, ale też i muzealników, zaczęto nas postrzegać jako ekspertów i zapraszać jako reprezentantów tej działalności.
M.M.: Wybraliśmy się na rozmowę z Dyrektorem Narodowego Instytutu Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów, bo przez bardzo długi czas na początku badań „straszono” nas NIMOZ-em. Mówiono: „och, NIMOZ planuje zamknąć wszystkie muzea prywatne, zamierza licencjonować nazwę «muzeum»”. Stwierdziliśmy, że warto się wybrać do NIMOZ-u i porozmawiać, rozpoznać, jaka jest ich opinia na ten temat. Podczas rozmowy zadeklarowano, że NIMOZ nie ma żadnego zamiaru szkodzić muzeom prywatnym, ani ich zamykać, ani licencjonować nazwy „muzeum”. Z drugiej strony są instytucją państwową, czyli nie mają dużych możliwości pomocy muzeom, które nie mają osobowości prawnej i które często nie mają uzgodnionego statusu, czyli nie są „zarejestrowane”.
L.G.: Paradoksem jest to, iż najmniej obywatelscy, najmniej skłonni do współpracy są nie administratorzy albo urzędnicy, tylko obywatele. Nasza rola pośredniczenia między jednym a drugim światem, chyba polega na tym, że dziś częściej stajemy się rzecznikami administracji państwowej. Sposób prowadzenia muzeów i sposób organizowania tych przedsięwzięć przypomina coś, co jest wzorcem budowania biznesu jeszcze w latach 70., 80. XX wieku, czyli czegoś, co jest nie do końca legalne, nie jest do końca zgoda z „linią państwową”, i dlatego państwo w każdej chwili może wkroczyć, a urzędnik może interweniować.
M.M.: Z drugiej strony, żeby też nie tworzyć takiego obrazu monolitu – muzealnicy prywatni mają różne potrzeby. Niektórym wystarcza to, że prowadzą sobie swoją działalność non-profit, bezpłatnie, bez żadnej rejestracji i tyle. Problemem jest wiedza, zarówno jednych (administracji państwowej, samorządów), jak i drugich (muzealników) na temat form współpracy. Z jednej strony pojawia się opór wynikający z lęku przed Urzędem Skarbowym, z drugiej – część samorządów nie chce lub nie może przeznaczyć jakichś funduszy na działalność danego muzeum. Ale też nie szuka alternatywnych form współpracy.
L.G.: Samorządy często traktują kulturę jako „ostatni punkt” w budżecie, nie dostrzegają w kulturze jakiejkolwiek aktywności ludzkiej. Ludzie, którzy prowadzą muzea prywatne są nośnikami całkowicie odwrotnej postawy – mamy do czynienia z absolutnym fenomenem polegającym na tym, że ludzie sfrustrowani tym nieistnieniem państwa w ich życiu prywatnym, codziennym, biorą sprawy we własne ręce i zaczynają tworzyć coś, co jest taką mini instytucją kultury.
M.M.: Ale też niektóre samorządy rzeczywiście mają bardzo mało środków. Mieliśmy takie sytuacje, gdzie na przykład pewna miejscowość miała obcięte fundusze, bo usłyszeli, że skoro nawiązali z nami współpracę i potrafią pozyskać środki, to nie potrzebują tej dotacji stałej.
L.G.: To było podejście władz. Ubiegaliśmy się o sfinansowanie jednego z działań, na które brakowało części pieniędzy. Argument, który się pojawił: słuchajcie, jesteście za duzi, my dajemy organizacjom małym, lokalnym, które są podtrzymywane ze względu na, tak zwane „dobro społeczne”.
Co jest pokłosiem waszych badań?
L.G.: Na pewno zmieniło się postrzeganie i pozwoliło otwarcie o muzeach prywatnych rozmawiać. Co druga gmina ma prywatnego kolekcjonera, muzealnika, który upublicznia zbiory. Badania wskazują, że prywatni kolekcjonerzy i muzealnicy zapełniają lukę edukacyjną. Edukacja regionalna i lokalna, która jest najczęściej hasłem rzucanym przez Ministerstwa, czy Kuratoria, jest praktykowana przede wszystkim w tych miejscach. Właściwie dzieciaki i nauczyciele najczęściej trafiają w ręce tych muzealników. Nasze doświadczenie wskazuje, że są to ciągle działania pojedynczych osób, ich determinacji, ich poglądów życiowych, idei, sytuacji zawodowej. Mamy czasem koniunkturę pod tytułem przychylny wójt, który z nami współpracuje, bo zależy mu na utrzymaniu porządku społecznego, i żeby ludzie na niego zagłosowali w listopadzie. Niestety, nie widzę w tym systemowości, koneksje rodzinne i koneksje plemienne są o wiele ważniejsze, niż jakikolwiek system rekomendacji czy kompetencji.
M.M.: NIMOZ zorganizował w Poznaniu, razem z tamtejszym wydziałem prawa, konferencję o muzeach i o ich problemach, w Krakowie została wydana publikacja o aspektach prawnych w muzeach prywatnych.
L.G.: Badanie i opisanie tego zjawiska uwiarygodniało i podniosło wartość tych przedsięwzięć. To jest rzeczywiście łamanie barier społecznych różnymi sposobami. Zorganizowaliśmy 3 dosyć duże konferencje, badania fokusowe, właściwie to były świetne momenty na przełamanie obaw pomiędzy ludźmi. Zaczęli ze sobą rozmawiać, poznali siebie bezpośrednio. Badania uświadomiły, że są to przedsięwzięcia jak najbardziej skierowane do danej społeczności, że pomimo, iż prywatne – są prospołeczne, są wyjściem do ludzi.
Na przykład jak to muzeum na tym zdjęciu?

L.G.: Pierwsza część tego muzeum znajduje się na dziesiątym piętrze wieżowca, a druga – w piwnicy. Muzeum jest poświęcone diabłu polskiemu.
M.M.: Zastanawialiśmy się na początku, czy w ślad za badaczami nie powinien pójść fotograf. Ze względów finansowych, czasowych, ale także wychodząc z założenia, że dany przypadek powinien być fotografowany przez osobę, która przeprowadza wywiad, niekoniecznie doświadczonego fotografa, nie zdecydowaliśmy się na taką opcję. Stąd niektóre zdjęcia są prześwietlone, słabo skadrowane, ale też i dają duży wgląd w to, jak dana osoba podchodziła do tematu, na co zwracała uwagę.
M.M.: Oprócz dużego i mniejszych kwestionariuszy dla osób z otoczenia muzeum, poza notatkami terenowymi i kilkoma innymi narzędziami, przygotowaliśmy schemat wykonywania zdjęć. Był dość prosty, obejmował trzynaście kategorii. Jak przeglądaliśmy na YouTube różne reportaże telewizji lokalnych, czy inne materiały, także produkowane przez same muzea, okazywało się, że najczęściej nie pojawia się teren wokół muzeum, tylko „gadająca głowa” plus najazd kamery na eksponaty. Kategorie były bardzo ogólne, ale badacze, którzy szli do danego miejsca najczęściej nie fotografowali w pełni zgodnie ze schematem. Opowiem anegdotę. Założyliśmy fotografowanie różnych obiektów: kasy biletowej, sklepiku, toalety. Zaznaczyliśmy, że jeżeli jest to prywatna toaleta danego muzealnika – nie fotografujemy. Jeżeli jednak jest to toaleta dla zwiedzających, specjalnie udostępniona, to robimy dyskretnie zdjęcie, dla dokumentacji, aby zbadać infrastrukturę. Taka była dyspozycja badawcza. W większości przypadków nie było sfotografowanej toalety. Przesłuchując wywiady, słyszeliśmy, że ktoś mówił: przepraszam pana, czy mogę sfotografować pana toaletę?
L.G.: Okazało, że analizujemy świadomość badacza… To jest analiza tego, co ty postrzegasz i tego, co ja postrzegam. Na swój sposób fascynujące.
M.M.: Niby studia nie definiują człowieka, ale widzieliśmy w zespole badawczym złożonym z etnografów pewną preferencję w kierunku muzeów etnograficznych.
L.G.: Człowiek, który bada jest kluczem do uzyskania informacji. Od początku stawialiśmy na cechy nieuchwytne, osobowościowe, ale i przygotowanie praktyczne, zawodowe.
M.M.: Z drugiej strony, mamy problem z egzekwowaniem terminów. Jeżeli ktoś, na przykład, mówił, że koniec badań mamy 31 sierpnia, i deklarował, że wykona wywiady w ostatnim tygodniu sierpnia, nie zmuszaliśmy, aby zrobił to wcześniej. Jak obiecuje to znaczy, że wie, co mówi.
L.G.: Chodzi o jasno postawione terminy, wypracowanie komunikacji, która jest zwrotna, jest współpracą. Pracujemy cały czas tym samym sposobem. Natomiast, jeśli się zdarzy osoba, która z jakichś powodów nie wypełnia wzajemnie umówionych zasad, stwarza nam problem bardziej ze względu na te diabelne granty i terminy, które są sztywnymi ramami, których przekraczać nie możemy, a w konsekwencji odpowiedzialność spada na nas. Zespół i zgranie ludzi ze sobą jest najtrudniejszym elementem, ale i najistotniejszym.
M.M.: Często okazywało się, że osoby, które jak nam się wydawało, nie nawiążą kontaktu z danym muzealnikiem, czy nie zadadzą mu pytań według kwestionariusza, perfekcyjnie pozyskiwały odpowiedzi na wszystkie pytania. Z drugiej strony, trzeba zacząć od siebie, mieć żelazną konsekwencję i samemu po prostu być na 150%.
.
.
MATERIAŁY DODATKOWE:
MP zgoda nagranie wywiady muzea
MP metryczka muzeum Uzupelniona 44
MP kwestionariusz_dla wszystkich 22