OPIS:
Rozwój wiedzy oraz umiejętności społecznych w coraz większym stopniu zależy od badań wykraczających poza obszar jednej dyscypliny naukowej czy artystycznej. W sztuce współ- czesnej pojawiają się coraz częściej działania, które w istotny sposób wpływają na rewizję obecnych oraz kształtowanie przyszłych sposobów rozumienia i odczuwania czynników kon- stytuujących więzi społeczne. Również socjologowie poszukują nowych metod, przy pomocy których mogliby uchwycić sens wspomnianych więzi. Wypracowanie strategii działania opar- tych na obopólnych korzyściach przedstawicieli nauk społecznych oraz artystów stwarza nowe ramy dla poznania i prognozowania zjawisk społecznych.
REALIZACJA: Uniwersytet Sztuk Pięknych w Poznaniu, Instytut Socjologii UAM
LOKALIZACJA: Poznań
CZAS TRWANIA: 2010
BADACZE: Norbert Banaszyk, Maja Brzozowska-Brywczyńska, Piotr Chojnacki, Sławomir Decyk, Rafał Drozdowski, Marina Drożża, Maciej Frąckowiak, Sandra Gałka, Barbara Janik, Maria Kabelis, Piotr Lis, Bogumiła Mateja, Magdalena Michalszczak, Ryszard Necel, Monika Rosińska, Waldemar Rapior, Łukasz Rogowski, Tomasz Siuda, Weronika Trojanowska, Katarzyna Tur, Monika Walczak, Piotr Wołyński
ADRESAT: artyści, socjologowie, akademicy, fotografowie
NARZĘDZIA STOSOWANIE: fotografia artystyczna
NARZĘDZIA WYGENEROWANE: zdjęcia artystyczne, wystawy, fotografia dokumentalna
WWW:
LINK:
http://uap.edu.pl/promocja/wydawnictwa/formy-zamieszkiwania-domostwa-w-obrazach/
Zacznijmy od początku. Jak narodził się pomysł współpracy naukowców z artystami?
Rafał Drozdowski: Nie wypada od tego zaczynać, ale był to istotny moment szansy, czy też prowokacji urzędniczo-instytucjonalnej. Miasto postanowiło bardziej wspierać akademicki Poznań i wystąpiło z inicjatywą obdarowywania rozmaitych badaczy, czy uczelni, małymi grantami. Z założenia miały one mieć związek z miastem, z miejskością. Piotr jako przedstawiciel ASP oraz my jako Instytut Socjologii aspirowaliśmy do tej szansy. Okazało się, że artyści byli bardziej przekonujący, bądź mieli więcej szczęścia – grant dostał się w „lepsze ręce”, w ręce Piotra. Śmialiśmy się później, że granty te były obarczone dziwacznymi parytetami opisanymi nowomową urzędniczą, i szły w stronę jak największego zróżnicowania beneficjantów tego programu. Skończyło się na tym, że zaproponowali nam współpracę. Zostaliśmy doproszeni jako strona, która potencjalnie jest ciekawa. To, że nie dostała uznania w oczach miejskich jurorów zostało pominięte milczeniem.
Piotr Wołyński: Mogę dodać, że propozycja współpracy była w tym wypadku naturalną konsekwencją wypracowanych wspólnie założeń. Już na poziomie przygotowywania wstępnej koncepcji tego, co chcemy zrobić, ściśle ze sobą współpracowaliśmy. Od samego początku traktowałem to jako wspólne działanie. W związku z tym, nie było najmniejszego sensu myśleć o tym, kto dysponuje środkami, a kto nie.. Postanowiliśmy ten projekt zrealizować wspólnie, bo taka właśnie była nasza idea. Polegała na tym, żeby młodzi pracownicy nauki i młodzi adepci sztuki skupili swoją aktywność wokół jednego tematu. Sami byliśmy ciekawi, co z tego wyniknie. Owocem pierwszego spotkania była wystawa „Formy zamieszkiwania”, słowno-obrazowa manifestacja myślenia o tym, czym są przestrzenie miasta Poznań, zbiorowy socjologiczno-artystyczny portret jego mieszkańców. Z naszej, obrazowo-artystycznej strony zrealizowane projekty były mocno zróżnicowane: od różnego rodzaju ewidencji czy dokumentacji wizualnej, aż po projekty, które prezentowały bardziej konceptualny obszar, daleko wykraczający poza fotografię dokumentalną. Mnie najbardziej interesowało spotkanie dwóch środowisk, które, jak wiemy z praktyki, dość trudno się ze sobą komunikują. Czy takie spotkanie przyniesie jednej i drugiej stronie nową pożywkę? Czy artyści rzeczywiście będą mogli skorzystać z socjologicznych badań młodych doktorantów, socjologów, i odwrotnie, czy socjologiczne badania mają szansę uwzględniać punkt widzenia i różnego rodzaju pomysły artystyczne? To był punkt wyjścia.
Czy sensowna współpraca między naukowcami i artystami jest w ogóle możliwa?
R.D.: Wydaje mi się, że ciekawe było już samo przymierzanie się do współpracy. Ujawniło ono samonarzucające się koncepcje współpracy, które z reguły odrzucaliśmy. Wydawały się nam one zbyt łatwe i ugodowe, czyli takie, że każdy wnosi swój warsztat. Przykładowo, fotograf umie robić zdjęcia, a socjolog umie przeprowadzić wywiad. Możemy sobie wyobrazić lotną brygadę artystyczno-badawczą składającą się z takiej pary, która dzieli się pracą. Z jednej strony widoczna jest u artystów skłonność do zajmowania się sztuką społecznie zaangażowaną, by w ramach sztuki socjologizować. Z drugiej strony, po stronie socjologów, zwłaszcza identyfikujących się z paradygmatem interpretatywnym, czy „socjologią kłopotliwych rozszerzeń”, zarówno w sensie tematyki jak i warsztatu, istnieje pokusa, by dyskurs czysto naukowy rozwadniać, kwestionować, problematyzować, dekonstruować, za pomocą wprowadzania w ten dyskurs zupełnie innej logiki, np. artystycznej. Krótko mówiąc, socjolog jawi się tu jako osoba chcąca włożyć przysłowiowy „krakowski biały szalik”, chcąca stać się kimś innym, chcąca „pobyć artystą”. Były to negatywne punkty odniesienia dla dalszej pracy. Przypominam sobie, że przyjęliśmy dwa założenia, które pociągnęły za sobą koniec końców chyba dobre efekty. Po pierwsze, przyjęliśmy, że obie strony zachowują autonomię. Nie chodziło więc o to, aby szukać ideału, synergii, jakichś wartości dodanych, ale o to, by we właściwy sposób realizować pewną refleksję artystyczną czy badawczą na ten sam temat, by obie strony czyniły to niejako po swojemu. Po drugie, przyjęliśmy, że obie strony życzliwie się sobie przypatrują – szukając w tym co robią jakichś inspiracji, jakichś punktów wyjścia do ewentualnej przyszłej współpracy itd. Pojawia się teraz oczywiście pytanie o wzajemne relacje tych dwóch sposobów patrzenia, myślenia, interpretowania. Chodziło – powtórzę się – o to, by nie czynić przesadnie szczegółowych, opakowanych w program założeń, a przekonać się, w jaki sposób te dwie narracje mogą współistnieć, uzupełniać się.
P.W.: To bardzo trafne spostrzeżenie. Budując wystawę i publikację zależało nam na tym, aby były to równorzędne sposoby wypowiedzi. Od samego początku współpracy, aż do przygotowania publikacji książkowej tak to traktowaliśmy. Wyraźnie zasugerowaliśmy w niej, już w spisie treści, że rozdziały, w których język werbalny jest podstawową formą komunikacji traktowane są równorzędnie z rozdziałami składającymi się przede wszystkim z obrazów.. Jest to trudne w odbiorze, gdyż większość czytelników traktuje formy obrazowe jako ilustracje. Istnieje pewien stereotyp, polegający na tym, że obrazy w tradycyjnych formach wydawniczych, takich jak książka, umieszczone w sąsiedztwie artykułów o charakterze naukowym, odczytywane są jako element podrzędny. W obliczu słowa jawią się jako ilustracja.. Staraliśmy się bronić przed takim stereotypem, który część wizualną przedsięwzięcia sprowadza do uzupełniania czy uwiarygodniania socjologicznych tez. Czy nam się to udało – trudno powiedzieć.
Łączenie nauki ze sztuką bardzo silnie koresponduje z trendami obecnymi dziś w naukach humanistycznych. Wyniki badań mogą przybrać różną formę końcową, często wykraczają one poza tekst naukowy. Zgadzacie się?
R.D.: Moim zdaniem mamy problem z nieumiejętnością wyartykułowania sensu badań społecznych. I z jeszcze większą nieumiejętnością komunikowania ich rezultatów. Efekt jest taki, że mamy w socjologii zbyt często do czynienia z referowaniem „surowych” lub słabo przetworzonych danych, co jest nudne i z czego niewiele wynika. I teraz, w kontekście tego co powiedziałem przed chwilą – wzajemne przypatrywanie się sobie pod kątem pytania o komunikowanie efektów pracy stanowi istotny problem. Często oczywiste sposoby komunikowania wniosków naukowych zawodzą.
P.W.: Z naszych doświadczeń w projekcie „Formy zamieszkiwania” wynikałoby, że jest to punkt, w którym istnieją największe szanse na współpracę – nie na etapie badań, a na etapie znalezienia wspólnego języka dla zakomunikowania ich wyników.
Język służący do rozmowy między artystami i socjologami czy język komunikowania z „publicznością zewnętrzną”?
P.W.: Przede wszystkim język wypowiedzi nie związany bezpośrednio z samymi badaniami, ale z ich komunikowaniem „publiczności zewnętrznej”. Humanistyka i nauki społeczne same zgłoszają taki akces poprzez różnego rodzaju próby nietypowego, w stosunku do dotychczasowych praktyk, wyrażania swoich osiągnięć.
R.D.: Istnieją tu dwa poziomy problemu. Jednym jest komunikowalność rezultatów badania, a drugim – ich komunikowanie. Z drugim mierzyliśmy się przy okazji projektu „Niewidzialne miasto” (www.nieidzialnemiasto.pl). Owo komunikowanie rezultatów badania jest ważne także dlatego, że od niego zależy „sprawstwo” badania, jego oddziaływanie. . Z jednej więc strony jest tak, że coś zostało zbadane i zakomunikowane lepiej czy gorzej, z drugiej: chodzi też o wyjście z badaniem i płynącymi z niego wnioskami poza świat badania, chodzi o performatywność projektu. Może to nawiasem mówiąc oznaczać, że straci się nad nim kontrolę. Projekt może zacząć „żyć własnym życiem”, np. skutkować decyzjami polityków, urzędników. Przy okazji „Niewidzialnego miasta” baliśmy się, że badając fenomen rozmaitych nielegalnych, spontanicznie tworzonych miejskich obiektów przyciągniemy chcąc nie chcąc uwagę przysłowiowych „miejskich plastyków”, którzy wytworzony dyskurs poddadzą policyjnej represji. W Polsce nadal mamy kłopoty z efektywnością władzy (w tym wypadku należałoby dodać: na szczęście), ale gdyby było to w Niemczech czy Szwajcarii, nazajutrz po ujawnieniu takiego czy innego przejawu oddolnych choć nielegalnych ingerencji w przestrzeń miejską w tych miejscach zjawiłyby się służby miejskie. Jak więc widzimy, jest to pewnego rodzaju niebezpieczeństwo, choć z drugiej strony, socjologowie marzą o tym, by ich projekty uruchamiały społeczeństwo, aby wytwarzały nowe relacje. W ogóle, wszystko służy dzisiaj uruchamianiu. Zdjęcie, rzeźba, obraz. Tak naprawdę celem artysty jest bycie aktywistą.
P.W.: Jest to drażliwy temat, z powodu licznych i głośnych obecnie prac, nie tyle ciekawych artystycznie, co uwikłanych w społeczno-artystyczne kształtowanie publicznego dyskursu i publicznej przestrzeni. Mam na myśli prace bardzo silnie zaangażowane w spory społeczne i polityczne, które z czasem, wbrew intencjom samych artystów, zostają wykorzystywane na różne sposoby, traktowane instrumentalnie.
Wiele projektów, prac, które proponowali młodzi adepci sztuki można by przenieść na grunt socjologiczny. Wydaje mi się, że niektóre z nich mają mocno etnograficzny potencjał. Katarzyna Tur na pięć dni przeniosła się do rodziny, której wcześniej nie znała. Projekt, w którym Tomasz Siuda fotografował właścicieli samochodów na ich tle, wydaje się być również mocno socjologiczny. Czy artyści przejęli narzędzia, z których korzystają socjologowie, etnografowie do swoich prac? Z drugiej strony, czy socjologowie mogą korzystać z tych przekształceń?
P.W.: Trzeba byłoby zadać sobie kolejne pytanie. Czy coś takiego, jak obserwacja uczestnicząca jest charakterystyczna tylko i wyłącznie dla nauk społecznych, czy też pojęcie to jest absolutnie naturalne i w sposób oczywisty przyjmowane w praktyce artystycznej? Bardzo często bywa tam nazywa na po prostu doświadczaniem. Katarzyna Tur zamieszkała z wybraną przez siebie rodziną. Jej praca oparta była na wideo-rejestracji współuczestnictwa w życiu rodziny. Warto zadać pytanie, czym jest powyższe uczestnictwo? Jak ono koresponduje z metodami w socjologii? Myślę, że są to absolutnie autonomiczne rzeczy. Mam wrażenie, że nasi autorzy nie byli do tego stopnia zorientowani, aby robić to z pełną świadomością metod socjologii. Cała idea badań uczestniczących zapewne była im znana, jednak czerpali oni głównie z naturalnej postawy doświadczenia artystycznego. W swojej istocie ma ono to do siebie, że aby się do czegoś zbliżyć, trzeba to przeżyć. W naukach społecznych nie jest to takie oczywiste. Może być wręcz odwrotnie. Kiedy zbliżymy się za bardzo i utracimy dystans, przestajemy być obiektywni, a nauka ma być obiektywna.
R.D.: Mnie się wydaję, że istnieją tu dwie pokusy. Pierwsza dotyczy myślenia, że wszystko ma wspólny rdzeń. Mógłbym określić ją mianem pewnej „naiwności holistycznej”. Jest to chyba nieprawda. Drugą pokusą jest skrajny izolacjonizm. Separowanie się, podkreślanie różnic metodologicznych i instytucjonalnych. Najistotniejsze wydaje mi się to, że zewnętrzne podobieństwa są w tym sensie pozorne, że silniki, które napędzały te działania skonstruowane zostały na innej zasadzie, i zupełnie, czemu innemu służą. Nie wydaje mi się, że ktoś, kto na pierwszy rzut oka funkcjonuje jak socjolog, obserwator uczestniczący, był tym socjologiem uczestniczącym w rzeczywistości. Istnieją tu dwa pola gry, które różnią się między sobą zasadami i celami. Również inaczej zdefiniowane są nagrody.
Socjologowie napisali wiele na temat tego, że istnieje ileś sposobów aneksji publicznego udomawiania czegoś, co jest niczyje. Sam też pisałem na ten temat. Ktoś mógłby powiedzieć, że to banał. Pytam więc samego siebie „gdzie jesteśmy”, jak można wypisywać takie oczywistości. Wydaje mi się, że zaletą takiej konfrontacji jak nasza jest uświadamianie sobie, że z punktu widzenia różnych innych, nie własnych perspektyw nasze własne banały niekoniecznie są banalne. Klasyfikacja czegoś jako banalnego może być bardzo zwodnicza, powierzchowna i niesłuszna.
P.W.: Odnośnie banalności, o której wspomniałeś, absolutnie zgadzam się, z tym, że banały mają szansę znosić się nawzajem. Pewne zdjęcia mogą wydawać się banalne z punktu widzenia treści, których w nich poszukujemy, np. aspektów socjologicznych. Jednak, dlatego, że są obrazami, mają szansę wykraczać daleko poza treści, które chcemy w nich widzieć. Język obrazowy ma zupełnie inny charakter. Potrafi zaskakoczyc samych autorów propozycjami innego sposobu spojrzenia i rozumienia; wiedzie jakby własny, samodzielny żywot. W odniesieniu do tekstu jest to trudniejsze. Wprawdzie literatura i poezja dają pewną dowolność spojrzenia, jednak socjologowi trudno pisać o metafizyce blokowych korytarzy, gdyż przestanie być socjologiem. Artyście z kolei wolno to robić. Mamy więc ciekawą sytuację, kiedy dochodzi do połączenia dwóch kompletnie różnych optyk. Może z tego wyniknąć coś ciekawego.
Czy zatem obrazy potrzebują słów?
R.D.: Pokutuje dość bzdurna opinia, że „fotografia to więcej niż tysiąc słów”. Fotografia jednak to ani więcej, ani mniej, to po prostu coś innego. Fotografia jest reprezentacją, która jak każda reprezentacja, odsłania tyle samo, co zasłania. Budowanie konstrukcji typu zdjęcie to substytut, namiastka, albo na odwrót: rozwinięcie, pogłębienie itd., to bardzo niebezpieczne uproszczenia. Fotografia po prostu pokazuje inaczej.
P.W.: Trudno traktować artystów jako dostarczycieli materiału wizualnego.. Nie jest to zatem tylko materiał wizualny, ale pewna wypowiedź, w ramach której artysta może posłużyć się różnymi środkami komunikacji. Często bywa tak, że obraz jest tylko drobną częścią wypowiedzi artysty. Może on traktować materiał wizualny jako niewystarczający, jako pewien element wypowiedzi. Rozdzielenie obrazów i słów nigdy nie miało w sztuce miejsca. Pytanie „czy obrazy potrzebują słów?” może jednak znaczyć – czy artysta może lub powinien komentować swoją pracę?. Użycie komunikatu i ekspresji werbalnej w pracy artysty bywa dziś często mylone z komentarzem.
Mimo wszystko wielu socjologów korzysta ze zdjęć jak z normalnych danych.
R.D.: Zgoda, one zawsze coś reprezentują. Chociażby te proste fotografie korytarzy. Możesz umówić się, że są one pewną dokumentacją, ale też, że odzwierciedlają pewną aurę, doświadczenie wielozmysłowe, które obejmuje zapach, słuch. Te zdjęcia mają wpisaną w siebie pewną audialność.
Wracając do współpracy między socjologami a artystami, jak ona ewoluowała?
P.W.: Po pierwszym projekcie mieliśmy wrażenie, że warto zmienić formę współpracy. Zamiarem pierwszego projektu było to, aby wzięli w nim udział młodzi ludzie, zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Jeśli współpraca w jakiejkolwiek mierze okazała się sukcesem, to jego miarą będzie to, że uczestnicy, socjologowie i artyści, uznają ten typ współpracy za atrakcyjny. Drugą część projektu postanowiliśmy potraktować trochę inaczej. Pod tym samym tytułem – „Formy zamieszkiwania” – rozszerzyliśmy krąg teoretyków, humanistów, przede wszystkim o kulturoznawców. Od drugiej strony – artystycznej, postanowiłem zaprosić nie tyle studentów, co autorów z większym doświadczeniem, którzy wydali mi się interesujący jako twórcy, mogący podjąć tego typu tematykę. Moje działanie miało charakter kuratorski, aspekt przemyślanego wyboru autorów był istotny.
R.D.: Mnie wydaje się, że pod względem założenia było bardzo podobnie. Nowym było pojawienie się osób, mogących wnieść w ten projekt inne punkty widzenia – działaczy miejskich, animatorów. Pamiętam, że chwilami nie było łatwo. Miałem wrażenie, że większe zróżnicowanie pociągało za sobą większe dążenie do forsowania własnej perspektywy, własnego punktu widzenia. Drugą rzeczą było to, że pojawiły się próby wspólnych działań artystyczno-teoretycznych, jednak, o ile mnie pamięć nie myli, spaliły one na panewce. Zasada skonstruowania kooperatywy artystyczno-naukowej po raz n-ty nie wypaliła.
Inną rzeczą jest pewnego rodzaju ryzyko, które w większym stopniu jest udziałem piszących, a nie fotografujących. Polega ono na tym, że my, socjologowie, kulturoznawcy, działacze miejscy, ze względu na częsty brak dostępu do danych, które socjologia powinna zbierać, stoimy w obliczu konieczności pisania opowieści z głowy. Upodabniamy się do eseistów, bądź krytyków, czyli teoretyków społeczeństwa. Fotografowie mają poniekąd łatwiej, gdyż mniej jest barier przeszkadzających w zrealizowaniu projektu zdjęciowego. Mamy więc do czynienia z pewną różnicą w położeniu. Artystom łatwiej chyba zachować autonomię i konsekwentnie realizować przyjęte założenia; łatwiej im nie rozpuszczać sztuki w nie-sztuce. Natomiast funkcjonowanie socjologa-naukowca często upodabnia się do funkcjonowania literata, publicysty, naukowego felietonisty. A to dlatego, że nie ma pieniędzy na porządne badania, że nieraz by zrobić dobry projekt badawczy potrzebne jest wsparcie instytucjonalne, na które coraz trudniej liczyć..
P.W.: Z tego, co mówisz wynika, że współpraca mogłaby mieć bardzo praktyczny wymiar. Może być twórcza i istotna dla obu stron w momencie poszukiwania kluczowych, dla danego momentu i kondycji społecznej, tematów. Dzieje się to na poziomie intuicji.
R.D.: Początkowe założenie właśnie takie było. Jest ono bardzo trudne, gdyż wydaje się buńczuczne. Róbmy coś, co oparte jest na naszych kulturach badawczych czy emocjonalnych. Zakładamy, że „my” i „wy” robimy desant w nieznane. Wszystko nas różni. Metodologie, założenia. Łączy nas natomiast pozycja kaskadera, który godzi się podjąć pewne ryzyko. W pierwszym przypadku ryzyko naukowe, w drugim ryzyko artystyczne. Rzeczywiście można powiedzieć, że ryzyko artystyczne jest „psim obowiązkiem” artystów, ale w przypadku naukowców trzeba się do niego przekonywać.
P.W.: Prawdę mówiąc, w jednym, jak i w drugim obszarze aktywności jest to bardzo podobna sytuacja. Artykuły teoretyków, z którymi współpracowaliśmy, były różne; jedne ukazywały intuicje, które można by rozwinąć w różnej formie, inne trzymały się ściśle zaplanowanych badań. Projekty artystyczne również można by uszeregować w tym trybie. Ryzyko artystyczne podejmuje tylko część artystów. Podobnie jest z naukowcami.